Serial Heroes opowiada o grupie osób wyjątkowymi obdarzonych zdolnościami - jeden umie czytać w myślach innych osób, natomiast drugi kontrolować czaso-przestrzeń, a trzeci umie latać. W pierwszym odcinku nie wiedzą o sobie nic, ale stopniowo ich losy zaczynają się spotykać.
Herosi – serial telewizyjny (tytuł oryginalny: Heroes) produkowany i emitowany przez amerykańską telewizję NBC.
Serial Heroes opowiada o grupie ośob wyjątkowymi obdarzonych zdolnościami - jeden umie czytać w myślach innych ośob, natomisat drugi kontrolować czaso-przestrzeń, a trzeci umie latać. W pierwszym odcinku postacie nie wiedzą o sobie nic, ale stopniowo ich losy zaczynają się spotykać.
Staje się tak, ponieważ dwie osoby bardzo aktywnie starają się wytropić wszystkich "herosów". Jednym z nich jest Mohinder Mohinder Suresh , hinduski genetyk, który chce wyjaśnić zagadkę śmierci swojego ojca, takze genetyka. Okazało się, że jego ojciec przed śmiercią sformułował naukową teorię, która przepowiada pojawianie się osób z nadludzkimi zdolnościami. I zaczął szukał osób potwierdzających przepowiednie jego ojca. Jak się okazało jeden z nich to seryjny morderca i to najprawdopodobniej on zabił jego ojca.
Jednak możliwe że, zrobiła to druga osoba tropiąca herosów (Mr. Bennett), biznesmen zatrudniony w firmie handlującej artykułami biurowymi, która tak naprawdę jest przykrywką dla tajemniczej organizacji zajmującej się poszukiwaniem "herosów". Nie wiadomo dla kogo pracuje organizacja, czy dla jakiegoś państwa czy może dla terrorystów, ale na pewno lepiej dla "herosów", będzie jesli odnajdzie ich Mohinder suresh niż Bennett!
Wszystko o filmach
wtorek, 29 listopada 2011
„OSTATNIE KUSZENIE CHRYSTUSA” film Martina Scorsese
Recenzja filmowa, opis podstawowych zagadnień poruszanych przez dzieło Martina Scorsese.
Premiera rok 1988
Film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” Martina Scorsese, wyrasta z poszukiwania wiary, z buntu przeciw światu i przeciw sentymentalnym wyobrażeniom religijnym. Osądzanie go z punktu widzenia nauki Kościoła rozmija się z jego koncepcją. Adresatem filmu jest przeciętny człowiek z ulicy, który nie wierzy w inne wyzwolenie niż drogą przemocy, w inną miłość niż seksualna. Filmowy Jezus jest bliski tym, którym nie jest obce wietnamskie piekło. Nie przypadkiem gra go Willem Defoe (sierżant z Plutonu – Stowne’a). Innymi bohaterami tej „Ewangelii” są: Judasz (Harvey Keitel), zelota – rewolucjonista, który wierzy, że Jezus stanie na czele powstania, i Maria Magdalena (Barbara Hashley), która kochała się w Jezusie od dzieciństwa, a odtrącona – została prostytutką, pozostawiając Jezusa w poczuciu winy, które nie opuszcza go nawet na Krzyżu.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem artystycznym, inspirowanym tematyką religijną, ukazującym konflikt postaw i wartości. Martin Scorsese, reżyser „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, tworząc swój film miał poczucie kontrowersyjności przedstawienia tematyki Męki Pańskiej w stosunku do Pisma Świętego. We wstępie umieścił on odautorskie zastrzeżenie: „ Film ten nie jest oparty na Ewangelii, lecz na fabularnym zgłębieniu tego odwiecznego duchowego konfliktu”. Scorsese bardzo często nadmieniał w swoich licznych wywiadach, jak wielki wpływ wywarło w dzieciństwie i młodości na jego osobowość, wychowanie katolickie. Wydaje mi się zatem, że oskarżenie go o realizację filmu o wymowie antyreligijnej mija się z prawdą.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” to również próba pytania o potrzebę transcendencji w świecie, który stara się być alternatywą raju. „Oto droga, która nadejdzie Zbawiciel – mówi do Jezusa Szatan w ostatniej sekwencji filmu, prowadząc go w stronę ukochanych kobiet – Z ramion w ramiona. Od syna do syna. Oto droga”. Jaki sens ma heroizm? Czy nie należy uznać, że rzeczą człowieka jest doczesne szczęście?
Pierwowzór literacki filmu Scorsese pochodzi z kręgu chrześcijaństwa greckiego, a więc i tym można tłumaczyć jego apokryficzny charakter. Apokryfy w religijności bizantyjskiej są bardziej obecne niż na zachodzie. Obok kanonicznych tekstów Ewangelii – na Wschodzie krąży wiele opowieści o Chrystusie, w które ludzie wierzą, świadomi, że nie są one treścią podana do wierzenia przez Kościół. Z tego ducha wyrasta film Scorsese. Dla tych, którzy dobrze znają Ewangelię, „Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem śmiało przedstawiającym hipotezę, której sens jest głęboko zgodny z myślą chrześcijańską. Zgodny przez ukazanie wolnego wyboru Chrystusa, który może nie przyjąć ofiary i nie dokonać odkupienia. Dla ludzi od chrześcijaństwa dalekich „Ostatnie kuszenie Chrystusa” może być utworem konfudującym.
Martin Scorsese: „ Ten film to mój akt wiary, w którym staram się wytłumaczyć boskość Jezusa – człowieka, kogoś, z kim można usiąść do stołu, zjeść obiad”. Reżyser przedstawił Jezusa, na przekór jego bezpłciowemu wizerunkowi ze świętych obrazów. Nasze życie ma charakter tragedii. Otrzymaliśmy je od Opatrzności, by je stracić w dzień śmierci. Otóż Bóg w religii chrześcijańskiej niejako nas przeprasza. Sam zostaje człowiekiem i umiera w sposób okrutny, bardziej okrutny niż wielu z nas. Jednocześnie wzywa ludzkość by miała zaufanie do przyszłości jaką przewiduje porządek świata. Ten charakter Jezusa został zaniedbany przez obyczaje kościelne, które przedstawiają go jako nieziemską postać nadprzyrodzoną, rodzaj super - szamana. Co niweczy w gruncie rzeczy, wielka myśl o podobieństwie Jezusa do każdego z ludzi. Ewangelia raz po raz o niej przypomina. Pokazuje nam Jezusa zmęczonego, w depresji a nawet w rozpaczy, gdy na krzyżu wydaje mu się, że Bóg go opuścił. Jest to uczucie znane prawie każdemu człowiekowi. I owo podkreślenie znaczenia człowieczeństwa Jezusa jest właściwą treścią filmu, który rozwija różne możliwości i konsekwencje sytuacji ludzkiej Jezusa. Mógł się ocalić, mógł żyć banalnie, jak wielu innych, ale jednak zdecydował się poświęcić dla swojej misji. Każdy kto w taki sposób rozumie Ewangelię, nie może mieć pretensji do filmu. Jest w nim jeszcze coś. Scena niczym z obrazów Bosch’a. Mam na myśli Golgotę. Ludzie urągający Jezusowi, śmiejący się z niego i rozpaczający nad nim. Scorsese pokazuje ich z wysokości krzyża, z punktu widzenia Jezusa, z głębokim współczuciem. Ten jeden obraz zbawia cały film.
Premiera rok 1988
Film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” Martina Scorsese, wyrasta z poszukiwania wiary, z buntu przeciw światu i przeciw sentymentalnym wyobrażeniom religijnym. Osądzanie go z punktu widzenia nauki Kościoła rozmija się z jego koncepcją. Adresatem filmu jest przeciętny człowiek z ulicy, który nie wierzy w inne wyzwolenie niż drogą przemocy, w inną miłość niż seksualna. Filmowy Jezus jest bliski tym, którym nie jest obce wietnamskie piekło. Nie przypadkiem gra go Willem Defoe (sierżant z Plutonu – Stowne’a). Innymi bohaterami tej „Ewangelii” są: Judasz (Harvey Keitel), zelota – rewolucjonista, który wierzy, że Jezus stanie na czele powstania, i Maria Magdalena (Barbara Hashley), która kochała się w Jezusie od dzieciństwa, a odtrącona – została prostytutką, pozostawiając Jezusa w poczuciu winy, które nie opuszcza go nawet na Krzyżu.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem artystycznym, inspirowanym tematyką religijną, ukazującym konflikt postaw i wartości. Martin Scorsese, reżyser „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, tworząc swój film miał poczucie kontrowersyjności przedstawienia tematyki Męki Pańskiej w stosunku do Pisma Świętego. We wstępie umieścił on odautorskie zastrzeżenie: „ Film ten nie jest oparty na Ewangelii, lecz na fabularnym zgłębieniu tego odwiecznego duchowego konfliktu”. Scorsese bardzo często nadmieniał w swoich licznych wywiadach, jak wielki wpływ wywarło w dzieciństwie i młodości na jego osobowość, wychowanie katolickie. Wydaje mi się zatem, że oskarżenie go o realizację filmu o wymowie antyreligijnej mija się z prawdą.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” to również próba pytania o potrzebę transcendencji w świecie, który stara się być alternatywą raju. „Oto droga, która nadejdzie Zbawiciel – mówi do Jezusa Szatan w ostatniej sekwencji filmu, prowadząc go w stronę ukochanych kobiet – Z ramion w ramiona. Od syna do syna. Oto droga”. Jaki sens ma heroizm? Czy nie należy uznać, że rzeczą człowieka jest doczesne szczęście?
Pierwowzór literacki filmu Scorsese pochodzi z kręgu chrześcijaństwa greckiego, a więc i tym można tłumaczyć jego apokryficzny charakter. Apokryfy w religijności bizantyjskiej są bardziej obecne niż na zachodzie. Obok kanonicznych tekstów Ewangelii – na Wschodzie krąży wiele opowieści o Chrystusie, w które ludzie wierzą, świadomi, że nie są one treścią podana do wierzenia przez Kościół. Z tego ducha wyrasta film Scorsese. Dla tych, którzy dobrze znają Ewangelię, „Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem śmiało przedstawiającym hipotezę, której sens jest głęboko zgodny z myślą chrześcijańską. Zgodny przez ukazanie wolnego wyboru Chrystusa, który może nie przyjąć ofiary i nie dokonać odkupienia. Dla ludzi od chrześcijaństwa dalekich „Ostatnie kuszenie Chrystusa” może być utworem konfudującym.
Martin Scorsese: „ Ten film to mój akt wiary, w którym staram się wytłumaczyć boskość Jezusa – człowieka, kogoś, z kim można usiąść do stołu, zjeść obiad”. Reżyser przedstawił Jezusa, na przekór jego bezpłciowemu wizerunkowi ze świętych obrazów. Nasze życie ma charakter tragedii. Otrzymaliśmy je od Opatrzności, by je stracić w dzień śmierci. Otóż Bóg w religii chrześcijańskiej niejako nas przeprasza. Sam zostaje człowiekiem i umiera w sposób okrutny, bardziej okrutny niż wielu z nas. Jednocześnie wzywa ludzkość by miała zaufanie do przyszłości jaką przewiduje porządek świata. Ten charakter Jezusa został zaniedbany przez obyczaje kościelne, które przedstawiają go jako nieziemską postać nadprzyrodzoną, rodzaj super - szamana. Co niweczy w gruncie rzeczy, wielka myśl o podobieństwie Jezusa do każdego z ludzi. Ewangelia raz po raz o niej przypomina. Pokazuje nam Jezusa zmęczonego, w depresji a nawet w rozpaczy, gdy na krzyżu wydaje mu się, że Bóg go opuścił. Jest to uczucie znane prawie każdemu człowiekowi. I owo podkreślenie znaczenia człowieczeństwa Jezusa jest właściwą treścią filmu, który rozwija różne możliwości i konsekwencje sytuacji ludzkiej Jezusa. Mógł się ocalić, mógł żyć banalnie, jak wielu innych, ale jednak zdecydował się poświęcić dla swojej misji. Każdy kto w taki sposób rozumie Ewangelię, nie może mieć pretensji do filmu. Jest w nim jeszcze coś. Scena niczym z obrazów Bosch’a. Mam na myśli Golgotę. Ludzie urągający Jezusowi, śmiejący się z niego i rozpaczający nad nim. Scorsese pokazuje ich z wysokości krzyża, z punktu widzenia Jezusa, z głębokim współczuciem. Ten jeden obraz zbawia cały film.
Made in Bajkolandia
Polska to mistrzyni produkcji masowej. A konkretnie przemysł filmowy, w tym również telewizja. Jeśli jedna produkcja odniesie sukces, spodziewać się należy, że po niej nastąpią dziesiątki podobnych o ile nie takich samych.
Tak jest z "Big brotherem", "Tańcem z gwiazdami" i nie inaczej z komediami romantycznymi. Począwszy od "Ja wam pokażę" poprzez "Nigdy w życiu" i "Tylko mnie kochaj" dobrnęliśmy do "Nie kłam kochanie".
Produkcje seryjne mają jednak to do siebie, że któraś z wydanych serii może okazać się bublem. No i do kogo napisać reklamacje?
Proponowałabym przede wszystkim Łepkowską, Ilonę Łepkowską, agentkę od produkowania "nie-bajek", bo przecież "Nie kłam kochanie" jak się pojawia w przeróżnych hymnach ku czci i chwale owego cudownego dziecka polskiej kinematografii - to nie jest bajka. "To miłosna historia, podana lekko, jednak nie pozostająca w oderwaniu od życia".
No tak, przecież każdy z nas jak główny bohater Marcin mieszka w luksusowym apartamencie, nosi roleksa i jest posiadaczem złotej karty w fitness clubie. Każdy też ma jakąś ciotkę na podorędziu, która w razie czego służy swoją wielomilionową sumką, wystarczy się tylko ożenić i spadek mamy w garści. A z kim, toż to codzienne dylematy przeciętnego Kowalskiego.
Ania, główna bohaterka - piękna, inteligentna, mieszkająca "biednie" w luksusowo wyposażonym mieszkaniu też mogłaby zostać przedstawicielką wiecznie ciemiężonych i pokrzywdzonych Kowalskich. A czemu nie?
Reklamację posłałabym również do Macieja Zielińskiego - Pana Muzyka. Oprócz piosenki Zagrobelnego i Flinty, która powstała na potrzeby filmu, nie ma w nim absolutnie nic ciekawego, ale jednocześnie nic niewłaściwego - bo umieszczanie w filmie utworów komercyjnych artystów takich jak Timbaland, Blue Cafe, Aguilera, jak najbardziej pasuje do filmu komercyjnego jakim "Nie kłam kochanie" jest bez wątpienia, wiadomo - swój do swojego ciągnie.
Na zarzuty, że nie wszystkie filmy muszą być poruszające i pouczające, od razu odpowiadam - zgadzam się. Nie muszą. I "Nie kłam kochanie" nie jest.
Ja na ten film poszłam w ramach wyjścia integracyjnego - 16 kobiet, które chciały miło spędzić czas, rozluźnić się. I do tego ten film pasuje jak ulał. Jest w sumie nawet dobry, jako bajka jest nawet super. Tylko w momencie kiedy wciska mi się, że bajką nie jest, to budzi we mnie niemiłe odczucia, bo robi się ze mnie idiotkę, pozbawioną własnego zdania.
Tekst ten kieruję więc nie do osób, które idą z koleżankami do kina odprężyć się, te nawet serdecznie do tego zachęcam, bo do tego "Nie kłam kochanie" nadaje się idealnie - spełnia swoje zadanie.
Osoby, które jednak od czasu do czasu lubią obejrzeć coś "poruszającego i pouczającego" zawiodą się na całej linii.
Pytanie tylko, do której grupy należycie.
Tak jest z "Big brotherem", "Tańcem z gwiazdami" i nie inaczej z komediami romantycznymi. Począwszy od "Ja wam pokażę" poprzez "Nigdy w życiu" i "Tylko mnie kochaj" dobrnęliśmy do "Nie kłam kochanie".
Produkcje seryjne mają jednak to do siebie, że któraś z wydanych serii może okazać się bublem. No i do kogo napisać reklamacje?
Proponowałabym przede wszystkim Łepkowską, Ilonę Łepkowską, agentkę od produkowania "nie-bajek", bo przecież "Nie kłam kochanie" jak się pojawia w przeróżnych hymnach ku czci i chwale owego cudownego dziecka polskiej kinematografii - to nie jest bajka. "To miłosna historia, podana lekko, jednak nie pozostająca w oderwaniu od życia".
No tak, przecież każdy z nas jak główny bohater Marcin mieszka w luksusowym apartamencie, nosi roleksa i jest posiadaczem złotej karty w fitness clubie. Każdy też ma jakąś ciotkę na podorędziu, która w razie czego służy swoją wielomilionową sumką, wystarczy się tylko ożenić i spadek mamy w garści. A z kim, toż to codzienne dylematy przeciętnego Kowalskiego.
Ania, główna bohaterka - piękna, inteligentna, mieszkająca "biednie" w luksusowo wyposażonym mieszkaniu też mogłaby zostać przedstawicielką wiecznie ciemiężonych i pokrzywdzonych Kowalskich. A czemu nie?
Reklamację posłałabym również do Macieja Zielińskiego - Pana Muzyka. Oprócz piosenki Zagrobelnego i Flinty, która powstała na potrzeby filmu, nie ma w nim absolutnie nic ciekawego, ale jednocześnie nic niewłaściwego - bo umieszczanie w filmie utworów komercyjnych artystów takich jak Timbaland, Blue Cafe, Aguilera, jak najbardziej pasuje do filmu komercyjnego jakim "Nie kłam kochanie" jest bez wątpienia, wiadomo - swój do swojego ciągnie.
Na zarzuty, że nie wszystkie filmy muszą być poruszające i pouczające, od razu odpowiadam - zgadzam się. Nie muszą. I "Nie kłam kochanie" nie jest.
Ja na ten film poszłam w ramach wyjścia integracyjnego - 16 kobiet, które chciały miło spędzić czas, rozluźnić się. I do tego ten film pasuje jak ulał. Jest w sumie nawet dobry, jako bajka jest nawet super. Tylko w momencie kiedy wciska mi się, że bajką nie jest, to budzi we mnie niemiłe odczucia, bo robi się ze mnie idiotkę, pozbawioną własnego zdania.
Tekst ten kieruję więc nie do osób, które idą z koleżankami do kina odprężyć się, te nawet serdecznie do tego zachęcam, bo do tego "Nie kłam kochanie" nadaje się idealnie - spełnia swoje zadanie.
Osoby, które jednak od czasu do czasu lubią obejrzeć coś "poruszającego i pouczającego" zawiodą się na całej linii.
Pytanie tylko, do której grupy należycie.
2001 Odysea Kosmiczna - impresja
Recenzja w postaci impresji z filmu Stanleya Kubricka "2001 - Odysea Kosmiczna".
2001 Kosmiczna Odysea, według mnie. Tak na czysto, bez magicznej wiedzy na jej temat. Dla mnie, czym jest? Jest wezwaniem lub filmem, który trzeba obejrzeć nie jeden raz. Jeśli wezwaniem to, do czego? Do pokory. Do opamiętania się, do zgłębienia własnej tajemnicy. Odysea jest zachętą do wejrzenia w siebie. Skąd pochodzę, gdzie mieszkam, a gdzie tylko nocuję. Jak wielki jest Świat i jak wielka jest jego tajemnica. Jak często nie zauważamy drzwi do innego wymiaru. To boli, że człowiek jest tak kruchy i mały. To boli, że boi się iść naprzód. Boi się przekroczyć tej cienkiej linii, jaką jest życie, ale nie ciała.
Odysea Kubrick’a kazała mi powrócić jeszcze na chwilę do lektury, która sprawiła, że materia zaczęła „pluć znakami zapytania”. Wróciłam do Tybetańskiej Kasięgi Umarłych, poprzedzonej Listami do Umierającego Przyjaciela. Odysea kazała mi do lektury powrócić i jednocześnie wpędziła w koszmarne koło niewiadomej. A może lepiej – wiadomej, ale nie do końca. Absolut ukazał się tu w szarej formie monolitu i przeraźliwego dźwięku, wibracji. Czy tak ma wyglądać przejście „czerni w biel”? W Doskonałą Energię poprzedzoną chwilą niepewności i strachu. Nie wiadomo, co dalej, jak już zdobędziemy się na odwagę – tu dotyku. Czyżby więcej, lepiej, ku doskonałości? A co potem? Narodziny, odkrycie nieodkrytego, przekroczenie siebie? Tak bardzo chcę znać odpowiedź!!! Kubrick poznał, doświadczył Odysei. Słucham... cisza...
Czy wszyscy poznają prawdę? A może jest to coś we mnie, moim wewnętrznym ja (nie chcę pisać – duszy), co nigdy nie pozwoli przejść mi Bardo i czy wtedy, to będę cały czas ja? Utknę w czterdziestym ósmym dniu, aby odrodzić się zwierzęciem. Nie wiem co jest a czego nie ma. Tu i teraz istnieję. Za parę lat... I dlatego torturą jest powracanie do pytania, które pulsuje w mojej głowie. Do pytania jakie przeżywałam, przeżywam i do którego przypomnienia zmusił mnie swoim filmem Kubrick. Pytania o sens wszystkiego. Czy jest tam ktoś?! To jakby z czeskiego filmu: „Nikto nie je doma” – powiedział mały chłopiec i z uśmiechem zszedł ze stołka, puszczając luźno klapkę od wizjera, której zwolniony ruch zbliża do Prawdy – tik, tak, tik, tak...
Czy to kogoś bawi, że parę osób znowu snuje domysły, choć wie, że i tak jego pytania zostaną bez odpowiedzi.
A może pewnego dnia, spłynie na mnie dziwny kształt i ogłuszy przeraźliwie cudna wibracja. Wyrzucę pytanie, które w locie stanie się okrzykiem bez kropki, odkryję tajemnicę. Ale czy jeżeli by do tego doszło to nie czułabym się jak małpolud na skrzyżowaniu dróg w wielkim mieście? Przerażony, wciśnięty w siebie, otumaniony zjawiskiem? Może tacy właśnie jesteśmy we Wszechświecie? Może tylko ludzie nie potrafią objąć intelektem „tam i potem”? I może faktycznie, idąc za C.G.Jungiem, jesteśmy „błaznami w kosmosie”? Błaznami, którzy boją się przestać nimi być? I nagle przestaje, pod koniec seansu, śmieszyć „A.I” – Spielberg’a...
Aż fizycznie boli mnie pytanie: „Co powoduje, że wracamy”? Jak powstajemy wewnętrznie po raz pierwszy? Co powoduje reinkarnację (jeżeli w ogóle) – odpowiedź jest mi bliska, dotarła, choć również ze znakiem zapytania. Tu wkracza religia, a wraz z nią kolejna niewiadoma. Kubrick w Odysei jest wyznawcą Judaizmu. Ja w Odysei jestem politeistką. Widzę wszystko, a widzę nic. Widzę „Deus ex Machina” i widzę czystą Siłę Sprawczą. Widzę cud życia i widzę potęgę śmierci. I wszystkich, którzy są, choć ich nie ma.
Ciśnie się na usta, że „2001 – Odysea Kosmiczna” to wizja optymistyczna. A ja myślę, że to śmierć. Zgon po chwili ekstazy, chwili olśnienia, cudowności. Scena ostatnia filmu: Przeszłość i Przyszłość. Przeszłość jako nieżywy kolor i Przyszłość jako blask, który oświetlić może tylko sztuczność. Zabójczy dla ludzi. Nienaturalny płód przed taflą zimnego słupa. To martwy już płód lecz sztucznie utrzymywany. Matrix. Aż zmarzły mi ręce. A może taka właśnie będzie przyszłość? Porozumienie falowe. Bez dotyku, węchu, obrazu... Komputery, których nie da się wyłączyć. Uwaga! Genetyka.
Albo inaczej: Monolit nie jako Bóg. Może więc Jidam ludzkości? Przewodnik wskazujący drogę lub z niej zawracający. Tu szary, ziemisty, głucho, cienko dudniący. Pan unicestwienie niby życia... lub Niszczyciel w obronie dobra. Wtedy zły dla rodzaju ludzkiego i dobry dla rodzaju ludzkiego. Sługa Światła o nieprzewidywalnym kształcie, który sprawi, że wszystko zniknie aby powstać na nowo? Czerwone drzwi, za którymi będzie: nic, nic, nic... Układanka, dźwięk, szkło powiększające. I powtórzymy historię Ziemi. Może na wyższym poziomie? Może będziemy inni. A może już jesteśmy i to nie pierwszy raz? A może wszystko przestanie istnieć?
Odysea, Odyseja, Okrąg, Odkrycie... Tej nocy nie zasnę. Stanley Kubrick dokonał czegoś na ekranie i we mnie. Dopiero z pismem poddałam się cudownej mocy filmu, która nie działa natychmiast...
Jestem sam w domu. Rozgrzane ściany budzą uśpiony brzęk owadzich skrzydeł. Dryfuję przylepiona klejem grawitacji do podłogi. Za oknem gwieździsta noc. Cisza. Słyszę własne myśli, słyszę muzykę, dziwny dźwięk jakby nie z tej ziemi. Obracam się – nikogo i nic. Gaszę światło, wyglądam z nadzieją, przez okno. Nic. Kładę się spać i wiem, że nie będzie o czym śnić. Sen zmienił się w obraz rzeczywisty. Nie spojrzę pochylona w lustro. Umiem zabijać...
2001 Kosmiczna Odysea, według mnie. Tak na czysto, bez magicznej wiedzy na jej temat. Dla mnie, czym jest? Jest wezwaniem lub filmem, który trzeba obejrzeć nie jeden raz. Jeśli wezwaniem to, do czego? Do pokory. Do opamiętania się, do zgłębienia własnej tajemnicy. Odysea jest zachętą do wejrzenia w siebie. Skąd pochodzę, gdzie mieszkam, a gdzie tylko nocuję. Jak wielki jest Świat i jak wielka jest jego tajemnica. Jak często nie zauważamy drzwi do innego wymiaru. To boli, że człowiek jest tak kruchy i mały. To boli, że boi się iść naprzód. Boi się przekroczyć tej cienkiej linii, jaką jest życie, ale nie ciała.
Odysea Kubrick’a kazała mi powrócić jeszcze na chwilę do lektury, która sprawiła, że materia zaczęła „pluć znakami zapytania”. Wróciłam do Tybetańskiej Kasięgi Umarłych, poprzedzonej Listami do Umierającego Przyjaciela. Odysea kazała mi do lektury powrócić i jednocześnie wpędziła w koszmarne koło niewiadomej. A może lepiej – wiadomej, ale nie do końca. Absolut ukazał się tu w szarej formie monolitu i przeraźliwego dźwięku, wibracji. Czy tak ma wyglądać przejście „czerni w biel”? W Doskonałą Energię poprzedzoną chwilą niepewności i strachu. Nie wiadomo, co dalej, jak już zdobędziemy się na odwagę – tu dotyku. Czyżby więcej, lepiej, ku doskonałości? A co potem? Narodziny, odkrycie nieodkrytego, przekroczenie siebie? Tak bardzo chcę znać odpowiedź!!! Kubrick poznał, doświadczył Odysei. Słucham... cisza...
Czy wszyscy poznają prawdę? A może jest to coś we mnie, moim wewnętrznym ja (nie chcę pisać – duszy), co nigdy nie pozwoli przejść mi Bardo i czy wtedy, to będę cały czas ja? Utknę w czterdziestym ósmym dniu, aby odrodzić się zwierzęciem. Nie wiem co jest a czego nie ma. Tu i teraz istnieję. Za parę lat... I dlatego torturą jest powracanie do pytania, które pulsuje w mojej głowie. Do pytania jakie przeżywałam, przeżywam i do którego przypomnienia zmusił mnie swoim filmem Kubrick. Pytania o sens wszystkiego. Czy jest tam ktoś?! To jakby z czeskiego filmu: „Nikto nie je doma” – powiedział mały chłopiec i z uśmiechem zszedł ze stołka, puszczając luźno klapkę od wizjera, której zwolniony ruch zbliża do Prawdy – tik, tak, tik, tak...
Czy to kogoś bawi, że parę osób znowu snuje domysły, choć wie, że i tak jego pytania zostaną bez odpowiedzi.
A może pewnego dnia, spłynie na mnie dziwny kształt i ogłuszy przeraźliwie cudna wibracja. Wyrzucę pytanie, które w locie stanie się okrzykiem bez kropki, odkryję tajemnicę. Ale czy jeżeli by do tego doszło to nie czułabym się jak małpolud na skrzyżowaniu dróg w wielkim mieście? Przerażony, wciśnięty w siebie, otumaniony zjawiskiem? Może tacy właśnie jesteśmy we Wszechświecie? Może tylko ludzie nie potrafią objąć intelektem „tam i potem”? I może faktycznie, idąc za C.G.Jungiem, jesteśmy „błaznami w kosmosie”? Błaznami, którzy boją się przestać nimi być? I nagle przestaje, pod koniec seansu, śmieszyć „A.I” – Spielberg’a...
Aż fizycznie boli mnie pytanie: „Co powoduje, że wracamy”? Jak powstajemy wewnętrznie po raz pierwszy? Co powoduje reinkarnację (jeżeli w ogóle) – odpowiedź jest mi bliska, dotarła, choć również ze znakiem zapytania. Tu wkracza religia, a wraz z nią kolejna niewiadoma. Kubrick w Odysei jest wyznawcą Judaizmu. Ja w Odysei jestem politeistką. Widzę wszystko, a widzę nic. Widzę „Deus ex Machina” i widzę czystą Siłę Sprawczą. Widzę cud życia i widzę potęgę śmierci. I wszystkich, którzy są, choć ich nie ma.
Ciśnie się na usta, że „2001 – Odysea Kosmiczna” to wizja optymistyczna. A ja myślę, że to śmierć. Zgon po chwili ekstazy, chwili olśnienia, cudowności. Scena ostatnia filmu: Przeszłość i Przyszłość. Przeszłość jako nieżywy kolor i Przyszłość jako blask, który oświetlić może tylko sztuczność. Zabójczy dla ludzi. Nienaturalny płód przed taflą zimnego słupa. To martwy już płód lecz sztucznie utrzymywany. Matrix. Aż zmarzły mi ręce. A może taka właśnie będzie przyszłość? Porozumienie falowe. Bez dotyku, węchu, obrazu... Komputery, których nie da się wyłączyć. Uwaga! Genetyka.
Albo inaczej: Monolit nie jako Bóg. Może więc Jidam ludzkości? Przewodnik wskazujący drogę lub z niej zawracający. Tu szary, ziemisty, głucho, cienko dudniący. Pan unicestwienie niby życia... lub Niszczyciel w obronie dobra. Wtedy zły dla rodzaju ludzkiego i dobry dla rodzaju ludzkiego. Sługa Światła o nieprzewidywalnym kształcie, który sprawi, że wszystko zniknie aby powstać na nowo? Czerwone drzwi, za którymi będzie: nic, nic, nic... Układanka, dźwięk, szkło powiększające. I powtórzymy historię Ziemi. Może na wyższym poziomie? Może będziemy inni. A może już jesteśmy i to nie pierwszy raz? A może wszystko przestanie istnieć?
Odysea, Odyseja, Okrąg, Odkrycie... Tej nocy nie zasnę. Stanley Kubrick dokonał czegoś na ekranie i we mnie. Dopiero z pismem poddałam się cudownej mocy filmu, która nie działa natychmiast...
Jestem sam w domu. Rozgrzane ściany budzą uśpiony brzęk owadzich skrzydeł. Dryfuję przylepiona klejem grawitacji do podłogi. Za oknem gwieździsta noc. Cisza. Słyszę własne myśli, słyszę muzykę, dziwny dźwięk jakby nie z tej ziemi. Obracam się – nikogo i nic. Gaszę światło, wyglądam z nadzieją, przez okno. Nic. Kładę się spać i wiem, że nie będzie o czym śnić. Sen zmienił się w obraz rzeczywisty. Nie spojrzę pochylona w lustro. Umiem zabijać...
Miłość jest Diabłem...
Bardziej impresja niż recenzja filmu "Miłość jest Diabłem" - szkic do portretu Francisa Bacona.
Od kiedy pamiętam fascynował mnie świat zamknięty, klaustrofobiczny. Niemożliwość wyjścia, coś w rodzaju labiryntu bez końca. Za wszelką cenę chciałam wgryźć się w duszna atmosferę statku w butelce, chociaż przez moment czuć to, co za chwilę ma nadejść... śmierć.
Nie znajdowałam tego nigdzie. Nie było zamknięcia w moim środowisku, nie było w ówczesnych lekturach, nie było w życiu. Tylko sen otwierał wrota białych korytarzy bez końca.
Mijały dni, miesiące, aż wreszcie... „przeczytaj Proces” – padło z ust nieznajomego. I przeczytałam. Znalazłam trop i nim pobiegłam. Biegłam tak szybko i tak daleko, że zatrzymałam się dopiero na projekcji „Szkicu do portretu Francisa Bacona” – Johna Maybury. To był mój dzień... Cały czas mam go w pamięci.
Nie poszłam jednak na ten film nieprzygotowana. Już wcześniej dobrze poznałam sylwetkę Mistrza klaustrofobicznych wizji. Moim ukochanym płótnem została już na zawsze „Miłość”. I to właśnie ona nadaje tempo wszystkiemu co zobaczyłam na ekranie.
Miłość duszna, niszcząca, bardzo głęboka, miłość homoseksualna, inna, piękniejsza w swojej ohydzie. Miłość mistrza i modela, różnica klas, inteligencji, poczucia realności i przywiązania, z czego wynikał absurdalny brak zgrania postaci. Genialny obraz, genialni odtwórcy. Przede wszystkim Derek Jacobi i duże podobieństwo do Bacona. Wszystko to obrosłe szczelną, w zasadzie nieprzepuszczalną siatką kręgu artu.
Wspaniale prowadzony obraz. Podczas projekcji czułam zaduch nigdy nie wietrzonego pubu, pełnego zakurzonego szkła o niespotykanych kształtach. Byłam we wszystkich butelkach i kieliszkach, zamknięta, scalona, szczęśliwa. Byłam w farbie lanej na płótna, w pędzlach trzymanych przez Mistrza i byłam tam gdzie nigdy nie umiałam trafić. W środku tworzenia dzieła...
Pozytywną rzeczą było też to, że podczas trwania filmu nie było ani jednego oryginału, żadnego płótna Bacona, tylko niesamowite wręcz nawiązania, często układane, z porcelanowej sylwetki modela.
Czerwień paliła mnie w oczy, purpura uderzała do głowy, a pomarańcz ściskała w gardle niewypowiedziane słowa – oto jak się czułam podczas projekcji, oto jak spełniły się moje marzenia, oto jak wygląda sztuka przez duże S, dla mnie pisana.
Pamiętam, że film dobiegł końca, wyruszyłam w powrotną drogę. Zupełnie jej nie pamiętam. Przez wiele dni żyłam gdzie indziej. Nie potrafię określić co to było, ale było cudownie, nierealnie... I chyba cały czas tak jest....
Nie poszłam ponownie na ten film, chociaż zwykle tak robię. Moje życie nie składa się już tylko z poranków i wieczorów. Teraz dostrzegam również dzień i noc. Widzę kulę, kulę, która ograniczona jest tylko wyobraźnią, wolno zamykający się świat powtórzeń, który nigdy się nie zamknie, bo jego koniec będzie początkiem czegoś innego, pewną kontynuacją czegoś czego nie potrafię zobrazować, czegoś co sprawia, że zawsze będzie jeszcze coś wyżej, dalej, czego nie będę mogła objąć. Oto moja klaustrofobia – diabeł, którego kocham....
Od kiedy pamiętam fascynował mnie świat zamknięty, klaustrofobiczny. Niemożliwość wyjścia, coś w rodzaju labiryntu bez końca. Za wszelką cenę chciałam wgryźć się w duszna atmosferę statku w butelce, chociaż przez moment czuć to, co za chwilę ma nadejść... śmierć.
Nie znajdowałam tego nigdzie. Nie było zamknięcia w moim środowisku, nie było w ówczesnych lekturach, nie było w życiu. Tylko sen otwierał wrota białych korytarzy bez końca.
Mijały dni, miesiące, aż wreszcie... „przeczytaj Proces” – padło z ust nieznajomego. I przeczytałam. Znalazłam trop i nim pobiegłam. Biegłam tak szybko i tak daleko, że zatrzymałam się dopiero na projekcji „Szkicu do portretu Francisa Bacona” – Johna Maybury. To był mój dzień... Cały czas mam go w pamięci.
Nie poszłam jednak na ten film nieprzygotowana. Już wcześniej dobrze poznałam sylwetkę Mistrza klaustrofobicznych wizji. Moim ukochanym płótnem została już na zawsze „Miłość”. I to właśnie ona nadaje tempo wszystkiemu co zobaczyłam na ekranie.
Miłość duszna, niszcząca, bardzo głęboka, miłość homoseksualna, inna, piękniejsza w swojej ohydzie. Miłość mistrza i modela, różnica klas, inteligencji, poczucia realności i przywiązania, z czego wynikał absurdalny brak zgrania postaci. Genialny obraz, genialni odtwórcy. Przede wszystkim Derek Jacobi i duże podobieństwo do Bacona. Wszystko to obrosłe szczelną, w zasadzie nieprzepuszczalną siatką kręgu artu.
Wspaniale prowadzony obraz. Podczas projekcji czułam zaduch nigdy nie wietrzonego pubu, pełnego zakurzonego szkła o niespotykanych kształtach. Byłam we wszystkich butelkach i kieliszkach, zamknięta, scalona, szczęśliwa. Byłam w farbie lanej na płótna, w pędzlach trzymanych przez Mistrza i byłam tam gdzie nigdy nie umiałam trafić. W środku tworzenia dzieła...
Pozytywną rzeczą było też to, że podczas trwania filmu nie było ani jednego oryginału, żadnego płótna Bacona, tylko niesamowite wręcz nawiązania, często układane, z porcelanowej sylwetki modela.
Czerwień paliła mnie w oczy, purpura uderzała do głowy, a pomarańcz ściskała w gardle niewypowiedziane słowa – oto jak się czułam podczas projekcji, oto jak spełniły się moje marzenia, oto jak wygląda sztuka przez duże S, dla mnie pisana.
Pamiętam, że film dobiegł końca, wyruszyłam w powrotną drogę. Zupełnie jej nie pamiętam. Przez wiele dni żyłam gdzie indziej. Nie potrafię określić co to było, ale było cudownie, nierealnie... I chyba cały czas tak jest....
Nie poszłam ponownie na ten film, chociaż zwykle tak robię. Moje życie nie składa się już tylko z poranków i wieczorów. Teraz dostrzegam również dzień i noc. Widzę kulę, kulę, która ograniczona jest tylko wyobraźnią, wolno zamykający się świat powtórzeń, który nigdy się nie zamknie, bo jego koniec będzie początkiem czegoś innego, pewną kontynuacją czegoś czego nie potrafię zobrazować, czegoś co sprawia, że zawsze będzie jeszcze coś wyżej, dalej, czego nie będę mogła objąć. Oto moja klaustrofobia – diabeł, którego kocham....
Eliksirem jest wolność
Campbellowskie spojrzenia na film "Thelma i Louise". Wolna interpretacja. Recenzja.
Thelma i Louise to dwie przyjaciółki, które ruszają w podróż swojego życia. Jak się później dowiadujemy – już w ostatnią. Z początku miał to być wyjazd w góry, do domku znajomego Louise. Jednak podróż przybrała nieco inny charakter.
Mamy tutaj do czynienia z wewnętrznym przeobrażeniem głównych bohaterek. Na początku o wszystkim decyduje Louise. Jest Mentorem, przekazuje Thelmie wezwanie do wyprawy. Thelma reprezentuje typ uległej żony. Jej życie w pełni podporządkowane jest mężowi. Jest to jednak wyuczone zachowanie. Louise jest kelnerką w przydrożnym barze. Jest kobietą niezależną. To ona zachowuje zimną krew, ale do czasu...
Podczas wyprawy wychodzą z bohaterek skrywane głęboko potrzeby, kompleksy, zahamowania, głęboko skrywane dramaty. Z zagubionej, sztucznie udomowionej Thelmy, wychodzi kobieta agresywna, wamp, rewolwerowiec. Odrzuca dawne ja i staje się kobietą wolną. W ciężkich chwilach to właśnie ona pociesza Louise. Thelma, do niedawna „kura domowa”, kradnie, współżyje z młodym, atrakcyjnym mężczyzną.
Natomiast Louise zaczyna się załamywać. Nie wie, co dalej robić, bije się z myślami, czy jechać dalej czy wrócić do mężczyzny, którego kocha. Nie może się poddać, bo trafi do więzienia. Obydwie tego nie chcą. Wolą ucieczkę od świata zniewolenia, zdominowanego przez mężczyzn. Chcą być naprawdę wolne. Na pewnym etapie podróży, zdają sobie sprawę z braku odwrotu. Ścigane są przez policję. Chcą dotrzeć do Meksyku. Niestety.... wybierają samobójstwo.
Podczas wyprawy umacnia się przyjaźń Thelmy i Louise. Kobiety otwierają się przed sobą. Rozumieją się bez słów. Zrzucają maski wyuczonych zachowań - Thelma, kiedy przestaje być kurą domową i wampem, Louise, – kiedy zaczyna potrzebować drugiego człowieka, zaczyna ufać.
W filmie świat mężczyzn przedstawiony jest w negatywnym świetle. Przede wszystkim – mąż Thelmy, traktujący ja jak przedmiot – coś, co zostało mu z góry narzucone. Podejrzenie o jego homoseksualizm, wydaje się być zupełnie na miejscu. Mężczyźni w dyskotekach, przedstawieni zostali jak zwierzęta. To samo tyczy się kierowców ciężarówek. Seks bez miłości. Jest jeszcze młody chłopak, który wyzwala seksualnie Thelmę. Potem kradnie im pieniądze i wydaje w ręce policji.. Jedynym pozytywnym męskim bohaterem jest policjant ścigający główne bohaterki. Jest ich opiekunem, odpowiednikiem ojca. Jedyny, który chce im pomóc. Natomiast partner Louise, to dosyć dziwna postać, kocha Louise jednocześnie będąc bezbarwną jednostką. Żaden z mężczyzn Louise nie zaspokaja jej potrzeb. Louise miała same niemiłe doświadczenia z mężczyznami. Thelma jest naiwna. Ufa mężczyznom. Szuka tego jedynego. Thelma szuka miłości romantycznej, której nie znajduje.
Thelma i Louise to dwie kobiety odstające od otaczającej ich rzeczywistości. Ukrywane głęboko, tajemnice, pragnienia, pokazują im inna rzeczywistość. Czy to źle? Ilu jest takich, których stać na poddanie się drugiemu „ja”. Odrzucenia nawyków, przyzwyczajeń. Kogo stać na podróż do własnego wnętrza, do swojego jądra ciemności, a może jasności? I wreszcie, kogo stać na śmierć w imię wolności?...
Thelma i Louise to dwie przyjaciółki, które ruszają w podróż swojego życia. Jak się później dowiadujemy – już w ostatnią. Z początku miał to być wyjazd w góry, do domku znajomego Louise. Jednak podróż przybrała nieco inny charakter.
Mamy tutaj do czynienia z wewnętrznym przeobrażeniem głównych bohaterek. Na początku o wszystkim decyduje Louise. Jest Mentorem, przekazuje Thelmie wezwanie do wyprawy. Thelma reprezentuje typ uległej żony. Jej życie w pełni podporządkowane jest mężowi. Jest to jednak wyuczone zachowanie. Louise jest kelnerką w przydrożnym barze. Jest kobietą niezależną. To ona zachowuje zimną krew, ale do czasu...
Podczas wyprawy wychodzą z bohaterek skrywane głęboko potrzeby, kompleksy, zahamowania, głęboko skrywane dramaty. Z zagubionej, sztucznie udomowionej Thelmy, wychodzi kobieta agresywna, wamp, rewolwerowiec. Odrzuca dawne ja i staje się kobietą wolną. W ciężkich chwilach to właśnie ona pociesza Louise. Thelma, do niedawna „kura domowa”, kradnie, współżyje z młodym, atrakcyjnym mężczyzną.
Natomiast Louise zaczyna się załamywać. Nie wie, co dalej robić, bije się z myślami, czy jechać dalej czy wrócić do mężczyzny, którego kocha. Nie może się poddać, bo trafi do więzienia. Obydwie tego nie chcą. Wolą ucieczkę od świata zniewolenia, zdominowanego przez mężczyzn. Chcą być naprawdę wolne. Na pewnym etapie podróży, zdają sobie sprawę z braku odwrotu. Ścigane są przez policję. Chcą dotrzeć do Meksyku. Niestety.... wybierają samobójstwo.
Podczas wyprawy umacnia się przyjaźń Thelmy i Louise. Kobiety otwierają się przed sobą. Rozumieją się bez słów. Zrzucają maski wyuczonych zachowań - Thelma, kiedy przestaje być kurą domową i wampem, Louise, – kiedy zaczyna potrzebować drugiego człowieka, zaczyna ufać.
W filmie świat mężczyzn przedstawiony jest w negatywnym świetle. Przede wszystkim – mąż Thelmy, traktujący ja jak przedmiot – coś, co zostało mu z góry narzucone. Podejrzenie o jego homoseksualizm, wydaje się być zupełnie na miejscu. Mężczyźni w dyskotekach, przedstawieni zostali jak zwierzęta. To samo tyczy się kierowców ciężarówek. Seks bez miłości. Jest jeszcze młody chłopak, który wyzwala seksualnie Thelmę. Potem kradnie im pieniądze i wydaje w ręce policji.. Jedynym pozytywnym męskim bohaterem jest policjant ścigający główne bohaterki. Jest ich opiekunem, odpowiednikiem ojca. Jedyny, który chce im pomóc. Natomiast partner Louise, to dosyć dziwna postać, kocha Louise jednocześnie będąc bezbarwną jednostką. Żaden z mężczyzn Louise nie zaspokaja jej potrzeb. Louise miała same niemiłe doświadczenia z mężczyznami. Thelma jest naiwna. Ufa mężczyznom. Szuka tego jedynego. Thelma szuka miłości romantycznej, której nie znajduje.
Thelma i Louise to dwie kobiety odstające od otaczającej ich rzeczywistości. Ukrywane głęboko, tajemnice, pragnienia, pokazują im inna rzeczywistość. Czy to źle? Ilu jest takich, których stać na poddanie się drugiemu „ja”. Odrzucenia nawyków, przyzwyczajeń. Kogo stać na podróż do własnego wnętrza, do swojego jądra ciemności, a może jasności? I wreszcie, kogo stać na śmierć w imię wolności?...
Magnolia
Krótka recenzja filmowa poruszająca główne założenia (składowe) filmu Andersona.
San Fernando Valley, Południowa Kalifornia, rok 1999. Jeden wyjątkowo długi dzień, trochę jak z greckiej tragedii, dzień z życia kilku zwyczajnych ludzi. Mamy tu do czynienia z przekrojem amerykańskiego społeczeństwa. Spotykamy policjanta, prawnika, ucznia- geniusza, prezentera telewizyjnego, bogatego starca i jego młodą żonę, podstarzałego omnibusa i rewelacyjnego telewizyjnego showmana... W dniu, w którym rozgrywa się akcja filmu w ich poukładane życia wkracza przeszłość. Okazuje się, że każdy z nich kryje wstydliwą lub bolesną przeszłość. Chwila, która nadchodzi okazuje się szansą rozliczenia z tym co minęło i co jest.... Mamy dramat ojca pragnącego przed śmiercią pogodzić się z synem. Problem w tym , że owy syn jest rozchwytywanym showmanem. Poza tym nie wiadomo czy po tak długiej przerwie Frank będzie chciał rozmawiać z ojcem? Z chorobą ojca,starca- Earla Portidge'a związany jest również dramat jego żony, która dopiero teraz, w obliczu niechybnej śmierci męża zdaje sobie sprawę, że to on jest miłością jej życia. Koszmarne jest to, że w tej sytuacji nie da się już nic zrobić. Tę bolesna świadomość posiada również, poważnie chory, prezenter telewizyjny. Od dziesięciu lat nie rozmawia z nim jego jedyne dziecko- córka Lilly. Przyczyn łatwo się domyśleć. Dziewczyna nie zmienia swego podejścia do ojca, nawet wtedy kiedy dowiaduje się o jego chorobie. Na dodatek odchodzi od niego żona. Dramat przeżywa również mały geniusz, występujący w telewizyjnych quizach. Ojciec widzi w synu biznes, pieniądze a nie wrażliwego chłopca. Na szczęście sytuacja pod koniec dnia ulega zmianie. Takim samym małym omnibusem przed laty był- Donnie Smith. Po czterdziestu latach ciągle żyje w chłopięcym świecie, marząc o odrobinie miłości. Nie potrafi nawet sam sprecyzować swoich preferencji seksualnych. Mamy jeszcze do czynienia z sumiennie wykonującym swój zawód policjantem, troszkę ograniczonym ale dobrym człowiekiem, który zakochuje się ze wzajemnością w Lilly. Będąc na służbie trafia do jej mieszkania- wspaniała scena z kawą oraz cudny dialog- poznaje dziewczynę i zachwyca się od razu....
Tak samo jak ja zachwyciłam się kreacją T. Cruise'a. Z resztą za tą rolę otrzymał Złotego Globa. Cruise odtwarza rolę Franka Mackeya z niesamowitą energią i zaangażowaniem. Jest zblazowanym macho czczącym swoje przyrodzenie ponad miarę. Na wizji jest twardzielem i nikt nie zdaje sobie sprawy z jego bolesnych wspomnień, nikt oprócz jednej dziennikarki, nie zna prawdy o jego korzeniach i o tym, że był porzuconym przez ojca dzieckiem. Zresztą scena dialogowa rewelacyjnie wytrzymywana przez Cruise'a też nie należy do banalnych. Tom Cruise stał się dojrzałym aktorem. Oskara dla Cruisa!!!!!!!!!!!!! Z czasów 'Top Gun'u' został mu już tylko zawadiacki uśmiech.
,,Magnolia' stawia wiele ponadczasowych pytań,: dokąd zmierza świat, czy wszystko można przebaczyć...? Ukazuje, że nie można odciąć się od przeszłości, uwypukla to, że tak naprawdę każdy z nas jest samotny i rozpaczliwie pragnie mieć kogoś zawsze przy sobie... ...Cały film opowiada P.S. Hoffman, jest przeświadczony o tym, że wszystko może się zdarzyć ( tu się zdarzyło wiele!) i to w jak najmniej oczekiwanym momencie. Wielowątkowa konstrukcja
' Magnolii' została podyktowana i wkomponowana w rytm natury. Ranek, południe, wieczór o czym zawiadamia nas prognoza pogody.
Na uwagę zasługuje również symultaniczny montaż, na przemian lirycznych, komicznych i tragicznych epizodów. Nie ma czasu na wytchnienie , na nudę. Kamera dynamiczna, często zainstalowana na steadycamie, przemieszcza się bardzo szybko, goniąc bohaterów. Dobra gra transfokatora. Uzyskujemy przez ten zabieg pewną prawdziwość odczuwania. A skoro już o prawdziwości mowa to początkowe i końcowe - klamrowe, sceny z filmu nakręcono, pochodzącą z początku XX wieku kamerą Pathe. Wspaniały zabieg i na dodatek, towarzysząca temu zabiegowi, czerń i biel- majstersztyk!
Film zdobył entuzjastyczne recenzje, zarówno na zachodzie jak i w Polsce. Uznano, że dzieło pod wieloma względami nawiązuje do ' Na skróty'-
R. Altmana. Mnie się jednak wydaje, że z altmanowskim filmem 'Magnolię' wiąże tylko wielowątkowa konstrukcja.
W porównaniu do ' Boogie NIghts', wcześniejszego filmu Andersona, z bożyszczem nastolatek Marky Mark'iem w temacie porno- również pojawia się motyw czczenia swego przyrodzena, 'Magnolia' zdaje się być nieco bardziej wyciszona i mniej 'migotliwa', jeśli można tak powiedzieć. Mimo to ,to właśnie ona została nagrodzona Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie. Jak w swoich poprzednich filmach, również w 'Magnolii' Anderson ,kolejny raz pokusił się o demaskatorstwo. Wdarł się w głęboko skrywane ludzkie uczucia. Przybierając maskę moralizatora, zsyła na swoich bohaterów biblijny deszcz żab ( zapalające się na przystanku litery tworzą napis: EXODUS 8:2). Jest to ostrzeżenie dla mieszkańców San Fernando Valley, ostrzeżenie dla wszystkich nas. A śpiewając na koniec wraz z bohaterami- 'Save us' błagamy o ocalenie, ...które niewiadomo czy nadejdzie.
Muszę przyznać, że poraziła mnie wielowarstwowość ' Magnolii'- Andersona. Wychodząc z kina odczuwałam spełnienie, o którym już od dawna marzyłam. Wiele spraw wydało mi się świecić troszkę innym światłem, a w uszach brzmiała cicha, uspokajająca melodia z końca filmu...
MAGNOLIA
reż. PAUL THOMAS ANDERSON
1999 USA
San Fernando Valley, Południowa Kalifornia, rok 1999. Jeden wyjątkowo długi dzień, trochę jak z greckiej tragedii, dzień z życia kilku zwyczajnych ludzi. Mamy tu do czynienia z przekrojem amerykańskiego społeczeństwa. Spotykamy policjanta, prawnika, ucznia- geniusza, prezentera telewizyjnego, bogatego starca i jego młodą żonę, podstarzałego omnibusa i rewelacyjnego telewizyjnego showmana... W dniu, w którym rozgrywa się akcja filmu w ich poukładane życia wkracza przeszłość. Okazuje się, że każdy z nich kryje wstydliwą lub bolesną przeszłość. Chwila, która nadchodzi okazuje się szansą rozliczenia z tym co minęło i co jest.... Mamy dramat ojca pragnącego przed śmiercią pogodzić się z synem. Problem w tym , że owy syn jest rozchwytywanym showmanem. Poza tym nie wiadomo czy po tak długiej przerwie Frank będzie chciał rozmawiać z ojcem? Z chorobą ojca,starca- Earla Portidge'a związany jest również dramat jego żony, która dopiero teraz, w obliczu niechybnej śmierci męża zdaje sobie sprawę, że to on jest miłością jej życia. Koszmarne jest to, że w tej sytuacji nie da się już nic zrobić. Tę bolesna świadomość posiada również, poważnie chory, prezenter telewizyjny. Od dziesięciu lat nie rozmawia z nim jego jedyne dziecko- córka Lilly. Przyczyn łatwo się domyśleć. Dziewczyna nie zmienia swego podejścia do ojca, nawet wtedy kiedy dowiaduje się o jego chorobie. Na dodatek odchodzi od niego żona. Dramat przeżywa również mały geniusz, występujący w telewizyjnych quizach. Ojciec widzi w synu biznes, pieniądze a nie wrażliwego chłopca. Na szczęście sytuacja pod koniec dnia ulega zmianie. Takim samym małym omnibusem przed laty był- Donnie Smith. Po czterdziestu latach ciągle żyje w chłopięcym świecie, marząc o odrobinie miłości. Nie potrafi nawet sam sprecyzować swoich preferencji seksualnych. Mamy jeszcze do czynienia z sumiennie wykonującym swój zawód policjantem, troszkę ograniczonym ale dobrym człowiekiem, który zakochuje się ze wzajemnością w Lilly. Będąc na służbie trafia do jej mieszkania- wspaniała scena z kawą oraz cudny dialog- poznaje dziewczynę i zachwyca się od razu....
Tak samo jak ja zachwyciłam się kreacją T. Cruise'a. Z resztą za tą rolę otrzymał Złotego Globa. Cruise odtwarza rolę Franka Mackeya z niesamowitą energią i zaangażowaniem. Jest zblazowanym macho czczącym swoje przyrodzenie ponad miarę. Na wizji jest twardzielem i nikt nie zdaje sobie sprawy z jego bolesnych wspomnień, nikt oprócz jednej dziennikarki, nie zna prawdy o jego korzeniach i o tym, że był porzuconym przez ojca dzieckiem. Zresztą scena dialogowa rewelacyjnie wytrzymywana przez Cruise'a też nie należy do banalnych. Tom Cruise stał się dojrzałym aktorem. Oskara dla Cruisa!!!!!!!!!!!!! Z czasów 'Top Gun'u' został mu już tylko zawadiacki uśmiech.
,,Magnolia' stawia wiele ponadczasowych pytań,: dokąd zmierza świat, czy wszystko można przebaczyć...? Ukazuje, że nie można odciąć się od przeszłości, uwypukla to, że tak naprawdę każdy z nas jest samotny i rozpaczliwie pragnie mieć kogoś zawsze przy sobie... ...Cały film opowiada P.S. Hoffman, jest przeświadczony o tym, że wszystko może się zdarzyć ( tu się zdarzyło wiele!) i to w jak najmniej oczekiwanym momencie. Wielowątkowa konstrukcja
' Magnolii' została podyktowana i wkomponowana w rytm natury. Ranek, południe, wieczór o czym zawiadamia nas prognoza pogody.
Na uwagę zasługuje również symultaniczny montaż, na przemian lirycznych, komicznych i tragicznych epizodów. Nie ma czasu na wytchnienie , na nudę. Kamera dynamiczna, często zainstalowana na steadycamie, przemieszcza się bardzo szybko, goniąc bohaterów. Dobra gra transfokatora. Uzyskujemy przez ten zabieg pewną prawdziwość odczuwania. A skoro już o prawdziwości mowa to początkowe i końcowe - klamrowe, sceny z filmu nakręcono, pochodzącą z początku XX wieku kamerą Pathe. Wspaniały zabieg i na dodatek, towarzysząca temu zabiegowi, czerń i biel- majstersztyk!
Film zdobył entuzjastyczne recenzje, zarówno na zachodzie jak i w Polsce. Uznano, że dzieło pod wieloma względami nawiązuje do ' Na skróty'-
R. Altmana. Mnie się jednak wydaje, że z altmanowskim filmem 'Magnolię' wiąże tylko wielowątkowa konstrukcja.
W porównaniu do ' Boogie NIghts', wcześniejszego filmu Andersona, z bożyszczem nastolatek Marky Mark'iem w temacie porno- również pojawia się motyw czczenia swego przyrodzena, 'Magnolia' zdaje się być nieco bardziej wyciszona i mniej 'migotliwa', jeśli można tak powiedzieć. Mimo to ,to właśnie ona została nagrodzona Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie. Jak w swoich poprzednich filmach, również w 'Magnolii' Anderson ,kolejny raz pokusił się o demaskatorstwo. Wdarł się w głęboko skrywane ludzkie uczucia. Przybierając maskę moralizatora, zsyła na swoich bohaterów biblijny deszcz żab ( zapalające się na przystanku litery tworzą napis: EXODUS 8:2). Jest to ostrzeżenie dla mieszkańców San Fernando Valley, ostrzeżenie dla wszystkich nas. A śpiewając na koniec wraz z bohaterami- 'Save us' błagamy o ocalenie, ...które niewiadomo czy nadejdzie.
Muszę przyznać, że poraziła mnie wielowarstwowość ' Magnolii'- Andersona. Wychodząc z kina odczuwałam spełnienie, o którym już od dawna marzyłam. Wiele spraw wydało mi się świecić troszkę innym światłem, a w uszach brzmiała cicha, uspokajająca melodia z końca filmu...
MAGNOLIA
reż. PAUL THOMAS ANDERSON
1999 USA
Subskrybuj:
Posty (Atom)