Serial Heroes opowiada o grupie osób wyjątkowymi obdarzonych zdolnościami - jeden umie czytać w myślach innych osób, natomiast drugi kontrolować czaso-przestrzeń, a trzeci umie latać. W pierwszym odcinku nie wiedzą o sobie nic, ale stopniowo ich losy zaczynają się spotykać.
Herosi – serial telewizyjny (tytuł oryginalny: Heroes) produkowany i emitowany przez amerykańską telewizję NBC.
Serial Heroes opowiada o grupie ośob wyjątkowymi obdarzonych zdolnościami - jeden umie czytać w myślach innych ośob, natomisat drugi kontrolować czaso-przestrzeń, a trzeci umie latać. W pierwszym odcinku postacie nie wiedzą o sobie nic, ale stopniowo ich losy zaczynają się spotykać.
Staje się tak, ponieważ dwie osoby bardzo aktywnie starają się wytropić wszystkich "herosów". Jednym z nich jest Mohinder Mohinder Suresh , hinduski genetyk, który chce wyjaśnić zagadkę śmierci swojego ojca, takze genetyka. Okazało się, że jego ojciec przed śmiercią sformułował naukową teorię, która przepowiada pojawianie się osób z nadludzkimi zdolnościami. I zaczął szukał osób potwierdzających przepowiednie jego ojca. Jak się okazało jeden z nich to seryjny morderca i to najprawdopodobniej on zabił jego ojca.
Jednak możliwe że, zrobiła to druga osoba tropiąca herosów (Mr. Bennett), biznesmen zatrudniony w firmie handlującej artykułami biurowymi, która tak naprawdę jest przykrywką dla tajemniczej organizacji zajmującej się poszukiwaniem "herosów". Nie wiadomo dla kogo pracuje organizacja, czy dla jakiegoś państwa czy może dla terrorystów, ale na pewno lepiej dla "herosów", będzie jesli odnajdzie ich Mohinder suresh niż Bennett!
wtorek, 29 listopada 2011
„OSTATNIE KUSZENIE CHRYSTUSA” film Martina Scorsese
Recenzja filmowa, opis podstawowych zagadnień poruszanych przez dzieło Martina Scorsese.
Premiera rok 1988
Film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” Martina Scorsese, wyrasta z poszukiwania wiary, z buntu przeciw światu i przeciw sentymentalnym wyobrażeniom religijnym. Osądzanie go z punktu widzenia nauki Kościoła rozmija się z jego koncepcją. Adresatem filmu jest przeciętny człowiek z ulicy, który nie wierzy w inne wyzwolenie niż drogą przemocy, w inną miłość niż seksualna. Filmowy Jezus jest bliski tym, którym nie jest obce wietnamskie piekło. Nie przypadkiem gra go Willem Defoe (sierżant z Plutonu – Stowne’a). Innymi bohaterami tej „Ewangelii” są: Judasz (Harvey Keitel), zelota – rewolucjonista, który wierzy, że Jezus stanie na czele powstania, i Maria Magdalena (Barbara Hashley), która kochała się w Jezusie od dzieciństwa, a odtrącona – została prostytutką, pozostawiając Jezusa w poczuciu winy, które nie opuszcza go nawet na Krzyżu.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem artystycznym, inspirowanym tematyką religijną, ukazującym konflikt postaw i wartości. Martin Scorsese, reżyser „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, tworząc swój film miał poczucie kontrowersyjności przedstawienia tematyki Męki Pańskiej w stosunku do Pisma Świętego. We wstępie umieścił on odautorskie zastrzeżenie: „ Film ten nie jest oparty na Ewangelii, lecz na fabularnym zgłębieniu tego odwiecznego duchowego konfliktu”. Scorsese bardzo często nadmieniał w swoich licznych wywiadach, jak wielki wpływ wywarło w dzieciństwie i młodości na jego osobowość, wychowanie katolickie. Wydaje mi się zatem, że oskarżenie go o realizację filmu o wymowie antyreligijnej mija się z prawdą.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” to również próba pytania o potrzebę transcendencji w świecie, który stara się być alternatywą raju. „Oto droga, która nadejdzie Zbawiciel – mówi do Jezusa Szatan w ostatniej sekwencji filmu, prowadząc go w stronę ukochanych kobiet – Z ramion w ramiona. Od syna do syna. Oto droga”. Jaki sens ma heroizm? Czy nie należy uznać, że rzeczą człowieka jest doczesne szczęście?
Pierwowzór literacki filmu Scorsese pochodzi z kręgu chrześcijaństwa greckiego, a więc i tym można tłumaczyć jego apokryficzny charakter. Apokryfy w religijności bizantyjskiej są bardziej obecne niż na zachodzie. Obok kanonicznych tekstów Ewangelii – na Wschodzie krąży wiele opowieści o Chrystusie, w które ludzie wierzą, świadomi, że nie są one treścią podana do wierzenia przez Kościół. Z tego ducha wyrasta film Scorsese. Dla tych, którzy dobrze znają Ewangelię, „Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem śmiało przedstawiającym hipotezę, której sens jest głęboko zgodny z myślą chrześcijańską. Zgodny przez ukazanie wolnego wyboru Chrystusa, który może nie przyjąć ofiary i nie dokonać odkupienia. Dla ludzi od chrześcijaństwa dalekich „Ostatnie kuszenie Chrystusa” może być utworem konfudującym.
Martin Scorsese: „ Ten film to mój akt wiary, w którym staram się wytłumaczyć boskość Jezusa – człowieka, kogoś, z kim można usiąść do stołu, zjeść obiad”. Reżyser przedstawił Jezusa, na przekór jego bezpłciowemu wizerunkowi ze świętych obrazów. Nasze życie ma charakter tragedii. Otrzymaliśmy je od Opatrzności, by je stracić w dzień śmierci. Otóż Bóg w religii chrześcijańskiej niejako nas przeprasza. Sam zostaje człowiekiem i umiera w sposób okrutny, bardziej okrutny niż wielu z nas. Jednocześnie wzywa ludzkość by miała zaufanie do przyszłości jaką przewiduje porządek świata. Ten charakter Jezusa został zaniedbany przez obyczaje kościelne, które przedstawiają go jako nieziemską postać nadprzyrodzoną, rodzaj super - szamana. Co niweczy w gruncie rzeczy, wielka myśl o podobieństwie Jezusa do każdego z ludzi. Ewangelia raz po raz o niej przypomina. Pokazuje nam Jezusa zmęczonego, w depresji a nawet w rozpaczy, gdy na krzyżu wydaje mu się, że Bóg go opuścił. Jest to uczucie znane prawie każdemu człowiekowi. I owo podkreślenie znaczenia człowieczeństwa Jezusa jest właściwą treścią filmu, który rozwija różne możliwości i konsekwencje sytuacji ludzkiej Jezusa. Mógł się ocalić, mógł żyć banalnie, jak wielu innych, ale jednak zdecydował się poświęcić dla swojej misji. Każdy kto w taki sposób rozumie Ewangelię, nie może mieć pretensji do filmu. Jest w nim jeszcze coś. Scena niczym z obrazów Bosch’a. Mam na myśli Golgotę. Ludzie urągający Jezusowi, śmiejący się z niego i rozpaczający nad nim. Scorsese pokazuje ich z wysokości krzyża, z punktu widzenia Jezusa, z głębokim współczuciem. Ten jeden obraz zbawia cały film.
Premiera rok 1988
Film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” Martina Scorsese, wyrasta z poszukiwania wiary, z buntu przeciw światu i przeciw sentymentalnym wyobrażeniom religijnym. Osądzanie go z punktu widzenia nauki Kościoła rozmija się z jego koncepcją. Adresatem filmu jest przeciętny człowiek z ulicy, który nie wierzy w inne wyzwolenie niż drogą przemocy, w inną miłość niż seksualna. Filmowy Jezus jest bliski tym, którym nie jest obce wietnamskie piekło. Nie przypadkiem gra go Willem Defoe (sierżant z Plutonu – Stowne’a). Innymi bohaterami tej „Ewangelii” są: Judasz (Harvey Keitel), zelota – rewolucjonista, który wierzy, że Jezus stanie na czele powstania, i Maria Magdalena (Barbara Hashley), która kochała się w Jezusie od dzieciństwa, a odtrącona – została prostytutką, pozostawiając Jezusa w poczuciu winy, które nie opuszcza go nawet na Krzyżu.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem artystycznym, inspirowanym tematyką religijną, ukazującym konflikt postaw i wartości. Martin Scorsese, reżyser „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, tworząc swój film miał poczucie kontrowersyjności przedstawienia tematyki Męki Pańskiej w stosunku do Pisma Świętego. We wstępie umieścił on odautorskie zastrzeżenie: „ Film ten nie jest oparty na Ewangelii, lecz na fabularnym zgłębieniu tego odwiecznego duchowego konfliktu”. Scorsese bardzo często nadmieniał w swoich licznych wywiadach, jak wielki wpływ wywarło w dzieciństwie i młodości na jego osobowość, wychowanie katolickie. Wydaje mi się zatem, że oskarżenie go o realizację filmu o wymowie antyreligijnej mija się z prawdą.
„Ostatnie kuszenie Chrystusa” to również próba pytania o potrzebę transcendencji w świecie, który stara się być alternatywą raju. „Oto droga, która nadejdzie Zbawiciel – mówi do Jezusa Szatan w ostatniej sekwencji filmu, prowadząc go w stronę ukochanych kobiet – Z ramion w ramiona. Od syna do syna. Oto droga”. Jaki sens ma heroizm? Czy nie należy uznać, że rzeczą człowieka jest doczesne szczęście?
Pierwowzór literacki filmu Scorsese pochodzi z kręgu chrześcijaństwa greckiego, a więc i tym można tłumaczyć jego apokryficzny charakter. Apokryfy w religijności bizantyjskiej są bardziej obecne niż na zachodzie. Obok kanonicznych tekstów Ewangelii – na Wschodzie krąży wiele opowieści o Chrystusie, w które ludzie wierzą, świadomi, że nie są one treścią podana do wierzenia przez Kościół. Z tego ducha wyrasta film Scorsese. Dla tych, którzy dobrze znają Ewangelię, „Ostatnie kuszenie Chrystusa” jest dziełem śmiało przedstawiającym hipotezę, której sens jest głęboko zgodny z myślą chrześcijańską. Zgodny przez ukazanie wolnego wyboru Chrystusa, który może nie przyjąć ofiary i nie dokonać odkupienia. Dla ludzi od chrześcijaństwa dalekich „Ostatnie kuszenie Chrystusa” może być utworem konfudującym.
Martin Scorsese: „ Ten film to mój akt wiary, w którym staram się wytłumaczyć boskość Jezusa – człowieka, kogoś, z kim można usiąść do stołu, zjeść obiad”. Reżyser przedstawił Jezusa, na przekór jego bezpłciowemu wizerunkowi ze świętych obrazów. Nasze życie ma charakter tragedii. Otrzymaliśmy je od Opatrzności, by je stracić w dzień śmierci. Otóż Bóg w religii chrześcijańskiej niejako nas przeprasza. Sam zostaje człowiekiem i umiera w sposób okrutny, bardziej okrutny niż wielu z nas. Jednocześnie wzywa ludzkość by miała zaufanie do przyszłości jaką przewiduje porządek świata. Ten charakter Jezusa został zaniedbany przez obyczaje kościelne, które przedstawiają go jako nieziemską postać nadprzyrodzoną, rodzaj super - szamana. Co niweczy w gruncie rzeczy, wielka myśl o podobieństwie Jezusa do każdego z ludzi. Ewangelia raz po raz o niej przypomina. Pokazuje nam Jezusa zmęczonego, w depresji a nawet w rozpaczy, gdy na krzyżu wydaje mu się, że Bóg go opuścił. Jest to uczucie znane prawie każdemu człowiekowi. I owo podkreślenie znaczenia człowieczeństwa Jezusa jest właściwą treścią filmu, który rozwija różne możliwości i konsekwencje sytuacji ludzkiej Jezusa. Mógł się ocalić, mógł żyć banalnie, jak wielu innych, ale jednak zdecydował się poświęcić dla swojej misji. Każdy kto w taki sposób rozumie Ewangelię, nie może mieć pretensji do filmu. Jest w nim jeszcze coś. Scena niczym z obrazów Bosch’a. Mam na myśli Golgotę. Ludzie urągający Jezusowi, śmiejący się z niego i rozpaczający nad nim. Scorsese pokazuje ich z wysokości krzyża, z punktu widzenia Jezusa, z głębokim współczuciem. Ten jeden obraz zbawia cały film.
Made in Bajkolandia
Polska to mistrzyni produkcji masowej. A konkretnie przemysł filmowy, w tym również telewizja. Jeśli jedna produkcja odniesie sukces, spodziewać się należy, że po niej nastąpią dziesiątki podobnych o ile nie takich samych.
Tak jest z "Big brotherem", "Tańcem z gwiazdami" i nie inaczej z komediami romantycznymi. Począwszy od "Ja wam pokażę" poprzez "Nigdy w życiu" i "Tylko mnie kochaj" dobrnęliśmy do "Nie kłam kochanie".
Produkcje seryjne mają jednak to do siebie, że któraś z wydanych serii może okazać się bublem. No i do kogo napisać reklamacje?
Proponowałabym przede wszystkim Łepkowską, Ilonę Łepkowską, agentkę od produkowania "nie-bajek", bo przecież "Nie kłam kochanie" jak się pojawia w przeróżnych hymnach ku czci i chwale owego cudownego dziecka polskiej kinematografii - to nie jest bajka. "To miłosna historia, podana lekko, jednak nie pozostająca w oderwaniu od życia".
No tak, przecież każdy z nas jak główny bohater Marcin mieszka w luksusowym apartamencie, nosi roleksa i jest posiadaczem złotej karty w fitness clubie. Każdy też ma jakąś ciotkę na podorędziu, która w razie czego służy swoją wielomilionową sumką, wystarczy się tylko ożenić i spadek mamy w garści. A z kim, toż to codzienne dylematy przeciętnego Kowalskiego.
Ania, główna bohaterka - piękna, inteligentna, mieszkająca "biednie" w luksusowo wyposażonym mieszkaniu też mogłaby zostać przedstawicielką wiecznie ciemiężonych i pokrzywdzonych Kowalskich. A czemu nie?
Reklamację posłałabym również do Macieja Zielińskiego - Pana Muzyka. Oprócz piosenki Zagrobelnego i Flinty, która powstała na potrzeby filmu, nie ma w nim absolutnie nic ciekawego, ale jednocześnie nic niewłaściwego - bo umieszczanie w filmie utworów komercyjnych artystów takich jak Timbaland, Blue Cafe, Aguilera, jak najbardziej pasuje do filmu komercyjnego jakim "Nie kłam kochanie" jest bez wątpienia, wiadomo - swój do swojego ciągnie.
Na zarzuty, że nie wszystkie filmy muszą być poruszające i pouczające, od razu odpowiadam - zgadzam się. Nie muszą. I "Nie kłam kochanie" nie jest.
Ja na ten film poszłam w ramach wyjścia integracyjnego - 16 kobiet, które chciały miło spędzić czas, rozluźnić się. I do tego ten film pasuje jak ulał. Jest w sumie nawet dobry, jako bajka jest nawet super. Tylko w momencie kiedy wciska mi się, że bajką nie jest, to budzi we mnie niemiłe odczucia, bo robi się ze mnie idiotkę, pozbawioną własnego zdania.
Tekst ten kieruję więc nie do osób, które idą z koleżankami do kina odprężyć się, te nawet serdecznie do tego zachęcam, bo do tego "Nie kłam kochanie" nadaje się idealnie - spełnia swoje zadanie.
Osoby, które jednak od czasu do czasu lubią obejrzeć coś "poruszającego i pouczającego" zawiodą się na całej linii.
Pytanie tylko, do której grupy należycie.
Tak jest z "Big brotherem", "Tańcem z gwiazdami" i nie inaczej z komediami romantycznymi. Począwszy od "Ja wam pokażę" poprzez "Nigdy w życiu" i "Tylko mnie kochaj" dobrnęliśmy do "Nie kłam kochanie".
Produkcje seryjne mają jednak to do siebie, że któraś z wydanych serii może okazać się bublem. No i do kogo napisać reklamacje?
Proponowałabym przede wszystkim Łepkowską, Ilonę Łepkowską, agentkę od produkowania "nie-bajek", bo przecież "Nie kłam kochanie" jak się pojawia w przeróżnych hymnach ku czci i chwale owego cudownego dziecka polskiej kinematografii - to nie jest bajka. "To miłosna historia, podana lekko, jednak nie pozostająca w oderwaniu od życia".
No tak, przecież każdy z nas jak główny bohater Marcin mieszka w luksusowym apartamencie, nosi roleksa i jest posiadaczem złotej karty w fitness clubie. Każdy też ma jakąś ciotkę na podorędziu, która w razie czego służy swoją wielomilionową sumką, wystarczy się tylko ożenić i spadek mamy w garści. A z kim, toż to codzienne dylematy przeciętnego Kowalskiego.
Ania, główna bohaterka - piękna, inteligentna, mieszkająca "biednie" w luksusowo wyposażonym mieszkaniu też mogłaby zostać przedstawicielką wiecznie ciemiężonych i pokrzywdzonych Kowalskich. A czemu nie?
Reklamację posłałabym również do Macieja Zielińskiego - Pana Muzyka. Oprócz piosenki Zagrobelnego i Flinty, która powstała na potrzeby filmu, nie ma w nim absolutnie nic ciekawego, ale jednocześnie nic niewłaściwego - bo umieszczanie w filmie utworów komercyjnych artystów takich jak Timbaland, Blue Cafe, Aguilera, jak najbardziej pasuje do filmu komercyjnego jakim "Nie kłam kochanie" jest bez wątpienia, wiadomo - swój do swojego ciągnie.
Na zarzuty, że nie wszystkie filmy muszą być poruszające i pouczające, od razu odpowiadam - zgadzam się. Nie muszą. I "Nie kłam kochanie" nie jest.
Ja na ten film poszłam w ramach wyjścia integracyjnego - 16 kobiet, które chciały miło spędzić czas, rozluźnić się. I do tego ten film pasuje jak ulał. Jest w sumie nawet dobry, jako bajka jest nawet super. Tylko w momencie kiedy wciska mi się, że bajką nie jest, to budzi we mnie niemiłe odczucia, bo robi się ze mnie idiotkę, pozbawioną własnego zdania.
Tekst ten kieruję więc nie do osób, które idą z koleżankami do kina odprężyć się, te nawet serdecznie do tego zachęcam, bo do tego "Nie kłam kochanie" nadaje się idealnie - spełnia swoje zadanie.
Osoby, które jednak od czasu do czasu lubią obejrzeć coś "poruszającego i pouczającego" zawiodą się na całej linii.
Pytanie tylko, do której grupy należycie.
2001 Odysea Kosmiczna - impresja
Recenzja w postaci impresji z filmu Stanleya Kubricka "2001 - Odysea Kosmiczna".
2001 Kosmiczna Odysea, według mnie. Tak na czysto, bez magicznej wiedzy na jej temat. Dla mnie, czym jest? Jest wezwaniem lub filmem, który trzeba obejrzeć nie jeden raz. Jeśli wezwaniem to, do czego? Do pokory. Do opamiętania się, do zgłębienia własnej tajemnicy. Odysea jest zachętą do wejrzenia w siebie. Skąd pochodzę, gdzie mieszkam, a gdzie tylko nocuję. Jak wielki jest Świat i jak wielka jest jego tajemnica. Jak często nie zauważamy drzwi do innego wymiaru. To boli, że człowiek jest tak kruchy i mały. To boli, że boi się iść naprzód. Boi się przekroczyć tej cienkiej linii, jaką jest życie, ale nie ciała.
Odysea Kubrick’a kazała mi powrócić jeszcze na chwilę do lektury, która sprawiła, że materia zaczęła „pluć znakami zapytania”. Wróciłam do Tybetańskiej Kasięgi Umarłych, poprzedzonej Listami do Umierającego Przyjaciela. Odysea kazała mi do lektury powrócić i jednocześnie wpędziła w koszmarne koło niewiadomej. A może lepiej – wiadomej, ale nie do końca. Absolut ukazał się tu w szarej formie monolitu i przeraźliwego dźwięku, wibracji. Czy tak ma wyglądać przejście „czerni w biel”? W Doskonałą Energię poprzedzoną chwilą niepewności i strachu. Nie wiadomo, co dalej, jak już zdobędziemy się na odwagę – tu dotyku. Czyżby więcej, lepiej, ku doskonałości? A co potem? Narodziny, odkrycie nieodkrytego, przekroczenie siebie? Tak bardzo chcę znać odpowiedź!!! Kubrick poznał, doświadczył Odysei. Słucham... cisza...
Czy wszyscy poznają prawdę? A może jest to coś we mnie, moim wewnętrznym ja (nie chcę pisać – duszy), co nigdy nie pozwoli przejść mi Bardo i czy wtedy, to będę cały czas ja? Utknę w czterdziestym ósmym dniu, aby odrodzić się zwierzęciem. Nie wiem co jest a czego nie ma. Tu i teraz istnieję. Za parę lat... I dlatego torturą jest powracanie do pytania, które pulsuje w mojej głowie. Do pytania jakie przeżywałam, przeżywam i do którego przypomnienia zmusił mnie swoim filmem Kubrick. Pytania o sens wszystkiego. Czy jest tam ktoś?! To jakby z czeskiego filmu: „Nikto nie je doma” – powiedział mały chłopiec i z uśmiechem zszedł ze stołka, puszczając luźno klapkę od wizjera, której zwolniony ruch zbliża do Prawdy – tik, tak, tik, tak...
Czy to kogoś bawi, że parę osób znowu snuje domysły, choć wie, że i tak jego pytania zostaną bez odpowiedzi.
A może pewnego dnia, spłynie na mnie dziwny kształt i ogłuszy przeraźliwie cudna wibracja. Wyrzucę pytanie, które w locie stanie się okrzykiem bez kropki, odkryję tajemnicę. Ale czy jeżeli by do tego doszło to nie czułabym się jak małpolud na skrzyżowaniu dróg w wielkim mieście? Przerażony, wciśnięty w siebie, otumaniony zjawiskiem? Może tacy właśnie jesteśmy we Wszechświecie? Może tylko ludzie nie potrafią objąć intelektem „tam i potem”? I może faktycznie, idąc za C.G.Jungiem, jesteśmy „błaznami w kosmosie”? Błaznami, którzy boją się przestać nimi być? I nagle przestaje, pod koniec seansu, śmieszyć „A.I” – Spielberg’a...
Aż fizycznie boli mnie pytanie: „Co powoduje, że wracamy”? Jak powstajemy wewnętrznie po raz pierwszy? Co powoduje reinkarnację (jeżeli w ogóle) – odpowiedź jest mi bliska, dotarła, choć również ze znakiem zapytania. Tu wkracza religia, a wraz z nią kolejna niewiadoma. Kubrick w Odysei jest wyznawcą Judaizmu. Ja w Odysei jestem politeistką. Widzę wszystko, a widzę nic. Widzę „Deus ex Machina” i widzę czystą Siłę Sprawczą. Widzę cud życia i widzę potęgę śmierci. I wszystkich, którzy są, choć ich nie ma.
Ciśnie się na usta, że „2001 – Odysea Kosmiczna” to wizja optymistyczna. A ja myślę, że to śmierć. Zgon po chwili ekstazy, chwili olśnienia, cudowności. Scena ostatnia filmu: Przeszłość i Przyszłość. Przeszłość jako nieżywy kolor i Przyszłość jako blask, który oświetlić może tylko sztuczność. Zabójczy dla ludzi. Nienaturalny płód przed taflą zimnego słupa. To martwy już płód lecz sztucznie utrzymywany. Matrix. Aż zmarzły mi ręce. A może taka właśnie będzie przyszłość? Porozumienie falowe. Bez dotyku, węchu, obrazu... Komputery, których nie da się wyłączyć. Uwaga! Genetyka.
Albo inaczej: Monolit nie jako Bóg. Może więc Jidam ludzkości? Przewodnik wskazujący drogę lub z niej zawracający. Tu szary, ziemisty, głucho, cienko dudniący. Pan unicestwienie niby życia... lub Niszczyciel w obronie dobra. Wtedy zły dla rodzaju ludzkiego i dobry dla rodzaju ludzkiego. Sługa Światła o nieprzewidywalnym kształcie, który sprawi, że wszystko zniknie aby powstać na nowo? Czerwone drzwi, za którymi będzie: nic, nic, nic... Układanka, dźwięk, szkło powiększające. I powtórzymy historię Ziemi. Może na wyższym poziomie? Może będziemy inni. A może już jesteśmy i to nie pierwszy raz? A może wszystko przestanie istnieć?
Odysea, Odyseja, Okrąg, Odkrycie... Tej nocy nie zasnę. Stanley Kubrick dokonał czegoś na ekranie i we mnie. Dopiero z pismem poddałam się cudownej mocy filmu, która nie działa natychmiast...
Jestem sam w domu. Rozgrzane ściany budzą uśpiony brzęk owadzich skrzydeł. Dryfuję przylepiona klejem grawitacji do podłogi. Za oknem gwieździsta noc. Cisza. Słyszę własne myśli, słyszę muzykę, dziwny dźwięk jakby nie z tej ziemi. Obracam się – nikogo i nic. Gaszę światło, wyglądam z nadzieją, przez okno. Nic. Kładę się spać i wiem, że nie będzie o czym śnić. Sen zmienił się w obraz rzeczywisty. Nie spojrzę pochylona w lustro. Umiem zabijać...
2001 Kosmiczna Odysea, według mnie. Tak na czysto, bez magicznej wiedzy na jej temat. Dla mnie, czym jest? Jest wezwaniem lub filmem, który trzeba obejrzeć nie jeden raz. Jeśli wezwaniem to, do czego? Do pokory. Do opamiętania się, do zgłębienia własnej tajemnicy. Odysea jest zachętą do wejrzenia w siebie. Skąd pochodzę, gdzie mieszkam, a gdzie tylko nocuję. Jak wielki jest Świat i jak wielka jest jego tajemnica. Jak często nie zauważamy drzwi do innego wymiaru. To boli, że człowiek jest tak kruchy i mały. To boli, że boi się iść naprzód. Boi się przekroczyć tej cienkiej linii, jaką jest życie, ale nie ciała.
Odysea Kubrick’a kazała mi powrócić jeszcze na chwilę do lektury, która sprawiła, że materia zaczęła „pluć znakami zapytania”. Wróciłam do Tybetańskiej Kasięgi Umarłych, poprzedzonej Listami do Umierającego Przyjaciela. Odysea kazała mi do lektury powrócić i jednocześnie wpędziła w koszmarne koło niewiadomej. A może lepiej – wiadomej, ale nie do końca. Absolut ukazał się tu w szarej formie monolitu i przeraźliwego dźwięku, wibracji. Czy tak ma wyglądać przejście „czerni w biel”? W Doskonałą Energię poprzedzoną chwilą niepewności i strachu. Nie wiadomo, co dalej, jak już zdobędziemy się na odwagę – tu dotyku. Czyżby więcej, lepiej, ku doskonałości? A co potem? Narodziny, odkrycie nieodkrytego, przekroczenie siebie? Tak bardzo chcę znać odpowiedź!!! Kubrick poznał, doświadczył Odysei. Słucham... cisza...
Czy wszyscy poznają prawdę? A może jest to coś we mnie, moim wewnętrznym ja (nie chcę pisać – duszy), co nigdy nie pozwoli przejść mi Bardo i czy wtedy, to będę cały czas ja? Utknę w czterdziestym ósmym dniu, aby odrodzić się zwierzęciem. Nie wiem co jest a czego nie ma. Tu i teraz istnieję. Za parę lat... I dlatego torturą jest powracanie do pytania, które pulsuje w mojej głowie. Do pytania jakie przeżywałam, przeżywam i do którego przypomnienia zmusił mnie swoim filmem Kubrick. Pytania o sens wszystkiego. Czy jest tam ktoś?! To jakby z czeskiego filmu: „Nikto nie je doma” – powiedział mały chłopiec i z uśmiechem zszedł ze stołka, puszczając luźno klapkę od wizjera, której zwolniony ruch zbliża do Prawdy – tik, tak, tik, tak...
Czy to kogoś bawi, że parę osób znowu snuje domysły, choć wie, że i tak jego pytania zostaną bez odpowiedzi.
A może pewnego dnia, spłynie na mnie dziwny kształt i ogłuszy przeraźliwie cudna wibracja. Wyrzucę pytanie, które w locie stanie się okrzykiem bez kropki, odkryję tajemnicę. Ale czy jeżeli by do tego doszło to nie czułabym się jak małpolud na skrzyżowaniu dróg w wielkim mieście? Przerażony, wciśnięty w siebie, otumaniony zjawiskiem? Może tacy właśnie jesteśmy we Wszechświecie? Może tylko ludzie nie potrafią objąć intelektem „tam i potem”? I może faktycznie, idąc za C.G.Jungiem, jesteśmy „błaznami w kosmosie”? Błaznami, którzy boją się przestać nimi być? I nagle przestaje, pod koniec seansu, śmieszyć „A.I” – Spielberg’a...
Aż fizycznie boli mnie pytanie: „Co powoduje, że wracamy”? Jak powstajemy wewnętrznie po raz pierwszy? Co powoduje reinkarnację (jeżeli w ogóle) – odpowiedź jest mi bliska, dotarła, choć również ze znakiem zapytania. Tu wkracza religia, a wraz z nią kolejna niewiadoma. Kubrick w Odysei jest wyznawcą Judaizmu. Ja w Odysei jestem politeistką. Widzę wszystko, a widzę nic. Widzę „Deus ex Machina” i widzę czystą Siłę Sprawczą. Widzę cud życia i widzę potęgę śmierci. I wszystkich, którzy są, choć ich nie ma.
Ciśnie się na usta, że „2001 – Odysea Kosmiczna” to wizja optymistyczna. A ja myślę, że to śmierć. Zgon po chwili ekstazy, chwili olśnienia, cudowności. Scena ostatnia filmu: Przeszłość i Przyszłość. Przeszłość jako nieżywy kolor i Przyszłość jako blask, który oświetlić może tylko sztuczność. Zabójczy dla ludzi. Nienaturalny płód przed taflą zimnego słupa. To martwy już płód lecz sztucznie utrzymywany. Matrix. Aż zmarzły mi ręce. A może taka właśnie będzie przyszłość? Porozumienie falowe. Bez dotyku, węchu, obrazu... Komputery, których nie da się wyłączyć. Uwaga! Genetyka.
Albo inaczej: Monolit nie jako Bóg. Może więc Jidam ludzkości? Przewodnik wskazujący drogę lub z niej zawracający. Tu szary, ziemisty, głucho, cienko dudniący. Pan unicestwienie niby życia... lub Niszczyciel w obronie dobra. Wtedy zły dla rodzaju ludzkiego i dobry dla rodzaju ludzkiego. Sługa Światła o nieprzewidywalnym kształcie, który sprawi, że wszystko zniknie aby powstać na nowo? Czerwone drzwi, za którymi będzie: nic, nic, nic... Układanka, dźwięk, szkło powiększające. I powtórzymy historię Ziemi. Może na wyższym poziomie? Może będziemy inni. A może już jesteśmy i to nie pierwszy raz? A może wszystko przestanie istnieć?
Odysea, Odyseja, Okrąg, Odkrycie... Tej nocy nie zasnę. Stanley Kubrick dokonał czegoś na ekranie i we mnie. Dopiero z pismem poddałam się cudownej mocy filmu, która nie działa natychmiast...
Jestem sam w domu. Rozgrzane ściany budzą uśpiony brzęk owadzich skrzydeł. Dryfuję przylepiona klejem grawitacji do podłogi. Za oknem gwieździsta noc. Cisza. Słyszę własne myśli, słyszę muzykę, dziwny dźwięk jakby nie z tej ziemi. Obracam się – nikogo i nic. Gaszę światło, wyglądam z nadzieją, przez okno. Nic. Kładę się spać i wiem, że nie będzie o czym śnić. Sen zmienił się w obraz rzeczywisty. Nie spojrzę pochylona w lustro. Umiem zabijać...
Miłość jest Diabłem...
Bardziej impresja niż recenzja filmu "Miłość jest Diabłem" - szkic do portretu Francisa Bacona.
Od kiedy pamiętam fascynował mnie świat zamknięty, klaustrofobiczny. Niemożliwość wyjścia, coś w rodzaju labiryntu bez końca. Za wszelką cenę chciałam wgryźć się w duszna atmosferę statku w butelce, chociaż przez moment czuć to, co za chwilę ma nadejść... śmierć.
Nie znajdowałam tego nigdzie. Nie było zamknięcia w moim środowisku, nie było w ówczesnych lekturach, nie było w życiu. Tylko sen otwierał wrota białych korytarzy bez końca.
Mijały dni, miesiące, aż wreszcie... „przeczytaj Proces” – padło z ust nieznajomego. I przeczytałam. Znalazłam trop i nim pobiegłam. Biegłam tak szybko i tak daleko, że zatrzymałam się dopiero na projekcji „Szkicu do portretu Francisa Bacona” – Johna Maybury. To był mój dzień... Cały czas mam go w pamięci.
Nie poszłam jednak na ten film nieprzygotowana. Już wcześniej dobrze poznałam sylwetkę Mistrza klaustrofobicznych wizji. Moim ukochanym płótnem została już na zawsze „Miłość”. I to właśnie ona nadaje tempo wszystkiemu co zobaczyłam na ekranie.
Miłość duszna, niszcząca, bardzo głęboka, miłość homoseksualna, inna, piękniejsza w swojej ohydzie. Miłość mistrza i modela, różnica klas, inteligencji, poczucia realności i przywiązania, z czego wynikał absurdalny brak zgrania postaci. Genialny obraz, genialni odtwórcy. Przede wszystkim Derek Jacobi i duże podobieństwo do Bacona. Wszystko to obrosłe szczelną, w zasadzie nieprzepuszczalną siatką kręgu artu.
Wspaniale prowadzony obraz. Podczas projekcji czułam zaduch nigdy nie wietrzonego pubu, pełnego zakurzonego szkła o niespotykanych kształtach. Byłam we wszystkich butelkach i kieliszkach, zamknięta, scalona, szczęśliwa. Byłam w farbie lanej na płótna, w pędzlach trzymanych przez Mistrza i byłam tam gdzie nigdy nie umiałam trafić. W środku tworzenia dzieła...
Pozytywną rzeczą było też to, że podczas trwania filmu nie było ani jednego oryginału, żadnego płótna Bacona, tylko niesamowite wręcz nawiązania, często układane, z porcelanowej sylwetki modela.
Czerwień paliła mnie w oczy, purpura uderzała do głowy, a pomarańcz ściskała w gardle niewypowiedziane słowa – oto jak się czułam podczas projekcji, oto jak spełniły się moje marzenia, oto jak wygląda sztuka przez duże S, dla mnie pisana.
Pamiętam, że film dobiegł końca, wyruszyłam w powrotną drogę. Zupełnie jej nie pamiętam. Przez wiele dni żyłam gdzie indziej. Nie potrafię określić co to było, ale było cudownie, nierealnie... I chyba cały czas tak jest....
Nie poszłam ponownie na ten film, chociaż zwykle tak robię. Moje życie nie składa się już tylko z poranków i wieczorów. Teraz dostrzegam również dzień i noc. Widzę kulę, kulę, która ograniczona jest tylko wyobraźnią, wolno zamykający się świat powtórzeń, który nigdy się nie zamknie, bo jego koniec będzie początkiem czegoś innego, pewną kontynuacją czegoś czego nie potrafię zobrazować, czegoś co sprawia, że zawsze będzie jeszcze coś wyżej, dalej, czego nie będę mogła objąć. Oto moja klaustrofobia – diabeł, którego kocham....
Od kiedy pamiętam fascynował mnie świat zamknięty, klaustrofobiczny. Niemożliwość wyjścia, coś w rodzaju labiryntu bez końca. Za wszelką cenę chciałam wgryźć się w duszna atmosferę statku w butelce, chociaż przez moment czuć to, co za chwilę ma nadejść... śmierć.
Nie znajdowałam tego nigdzie. Nie było zamknięcia w moim środowisku, nie było w ówczesnych lekturach, nie było w życiu. Tylko sen otwierał wrota białych korytarzy bez końca.
Mijały dni, miesiące, aż wreszcie... „przeczytaj Proces” – padło z ust nieznajomego. I przeczytałam. Znalazłam trop i nim pobiegłam. Biegłam tak szybko i tak daleko, że zatrzymałam się dopiero na projekcji „Szkicu do portretu Francisa Bacona” – Johna Maybury. To był mój dzień... Cały czas mam go w pamięci.
Nie poszłam jednak na ten film nieprzygotowana. Już wcześniej dobrze poznałam sylwetkę Mistrza klaustrofobicznych wizji. Moim ukochanym płótnem została już na zawsze „Miłość”. I to właśnie ona nadaje tempo wszystkiemu co zobaczyłam na ekranie.
Miłość duszna, niszcząca, bardzo głęboka, miłość homoseksualna, inna, piękniejsza w swojej ohydzie. Miłość mistrza i modela, różnica klas, inteligencji, poczucia realności i przywiązania, z czego wynikał absurdalny brak zgrania postaci. Genialny obraz, genialni odtwórcy. Przede wszystkim Derek Jacobi i duże podobieństwo do Bacona. Wszystko to obrosłe szczelną, w zasadzie nieprzepuszczalną siatką kręgu artu.
Wspaniale prowadzony obraz. Podczas projekcji czułam zaduch nigdy nie wietrzonego pubu, pełnego zakurzonego szkła o niespotykanych kształtach. Byłam we wszystkich butelkach i kieliszkach, zamknięta, scalona, szczęśliwa. Byłam w farbie lanej na płótna, w pędzlach trzymanych przez Mistrza i byłam tam gdzie nigdy nie umiałam trafić. W środku tworzenia dzieła...
Pozytywną rzeczą było też to, że podczas trwania filmu nie było ani jednego oryginału, żadnego płótna Bacona, tylko niesamowite wręcz nawiązania, często układane, z porcelanowej sylwetki modela.
Czerwień paliła mnie w oczy, purpura uderzała do głowy, a pomarańcz ściskała w gardle niewypowiedziane słowa – oto jak się czułam podczas projekcji, oto jak spełniły się moje marzenia, oto jak wygląda sztuka przez duże S, dla mnie pisana.
Pamiętam, że film dobiegł końca, wyruszyłam w powrotną drogę. Zupełnie jej nie pamiętam. Przez wiele dni żyłam gdzie indziej. Nie potrafię określić co to było, ale było cudownie, nierealnie... I chyba cały czas tak jest....
Nie poszłam ponownie na ten film, chociaż zwykle tak robię. Moje życie nie składa się już tylko z poranków i wieczorów. Teraz dostrzegam również dzień i noc. Widzę kulę, kulę, która ograniczona jest tylko wyobraźnią, wolno zamykający się świat powtórzeń, który nigdy się nie zamknie, bo jego koniec będzie początkiem czegoś innego, pewną kontynuacją czegoś czego nie potrafię zobrazować, czegoś co sprawia, że zawsze będzie jeszcze coś wyżej, dalej, czego nie będę mogła objąć. Oto moja klaustrofobia – diabeł, którego kocham....
Eliksirem jest wolność
Campbellowskie spojrzenia na film "Thelma i Louise". Wolna interpretacja. Recenzja.
Thelma i Louise to dwie przyjaciółki, które ruszają w podróż swojego życia. Jak się później dowiadujemy – już w ostatnią. Z początku miał to być wyjazd w góry, do domku znajomego Louise. Jednak podróż przybrała nieco inny charakter.
Mamy tutaj do czynienia z wewnętrznym przeobrażeniem głównych bohaterek. Na początku o wszystkim decyduje Louise. Jest Mentorem, przekazuje Thelmie wezwanie do wyprawy. Thelma reprezentuje typ uległej żony. Jej życie w pełni podporządkowane jest mężowi. Jest to jednak wyuczone zachowanie. Louise jest kelnerką w przydrożnym barze. Jest kobietą niezależną. To ona zachowuje zimną krew, ale do czasu...
Podczas wyprawy wychodzą z bohaterek skrywane głęboko potrzeby, kompleksy, zahamowania, głęboko skrywane dramaty. Z zagubionej, sztucznie udomowionej Thelmy, wychodzi kobieta agresywna, wamp, rewolwerowiec. Odrzuca dawne ja i staje się kobietą wolną. W ciężkich chwilach to właśnie ona pociesza Louise. Thelma, do niedawna „kura domowa”, kradnie, współżyje z młodym, atrakcyjnym mężczyzną.
Natomiast Louise zaczyna się załamywać. Nie wie, co dalej robić, bije się z myślami, czy jechać dalej czy wrócić do mężczyzny, którego kocha. Nie może się poddać, bo trafi do więzienia. Obydwie tego nie chcą. Wolą ucieczkę od świata zniewolenia, zdominowanego przez mężczyzn. Chcą być naprawdę wolne. Na pewnym etapie podróży, zdają sobie sprawę z braku odwrotu. Ścigane są przez policję. Chcą dotrzeć do Meksyku. Niestety.... wybierają samobójstwo.
Podczas wyprawy umacnia się przyjaźń Thelmy i Louise. Kobiety otwierają się przed sobą. Rozumieją się bez słów. Zrzucają maski wyuczonych zachowań - Thelma, kiedy przestaje być kurą domową i wampem, Louise, – kiedy zaczyna potrzebować drugiego człowieka, zaczyna ufać.
W filmie świat mężczyzn przedstawiony jest w negatywnym świetle. Przede wszystkim – mąż Thelmy, traktujący ja jak przedmiot – coś, co zostało mu z góry narzucone. Podejrzenie o jego homoseksualizm, wydaje się być zupełnie na miejscu. Mężczyźni w dyskotekach, przedstawieni zostali jak zwierzęta. To samo tyczy się kierowców ciężarówek. Seks bez miłości. Jest jeszcze młody chłopak, który wyzwala seksualnie Thelmę. Potem kradnie im pieniądze i wydaje w ręce policji.. Jedynym pozytywnym męskim bohaterem jest policjant ścigający główne bohaterki. Jest ich opiekunem, odpowiednikiem ojca. Jedyny, który chce im pomóc. Natomiast partner Louise, to dosyć dziwna postać, kocha Louise jednocześnie będąc bezbarwną jednostką. Żaden z mężczyzn Louise nie zaspokaja jej potrzeb. Louise miała same niemiłe doświadczenia z mężczyznami. Thelma jest naiwna. Ufa mężczyznom. Szuka tego jedynego. Thelma szuka miłości romantycznej, której nie znajduje.
Thelma i Louise to dwie kobiety odstające od otaczającej ich rzeczywistości. Ukrywane głęboko, tajemnice, pragnienia, pokazują im inna rzeczywistość. Czy to źle? Ilu jest takich, których stać na poddanie się drugiemu „ja”. Odrzucenia nawyków, przyzwyczajeń. Kogo stać na podróż do własnego wnętrza, do swojego jądra ciemności, a może jasności? I wreszcie, kogo stać na śmierć w imię wolności?...
Thelma i Louise to dwie przyjaciółki, które ruszają w podróż swojego życia. Jak się później dowiadujemy – już w ostatnią. Z początku miał to być wyjazd w góry, do domku znajomego Louise. Jednak podróż przybrała nieco inny charakter.
Mamy tutaj do czynienia z wewnętrznym przeobrażeniem głównych bohaterek. Na początku o wszystkim decyduje Louise. Jest Mentorem, przekazuje Thelmie wezwanie do wyprawy. Thelma reprezentuje typ uległej żony. Jej życie w pełni podporządkowane jest mężowi. Jest to jednak wyuczone zachowanie. Louise jest kelnerką w przydrożnym barze. Jest kobietą niezależną. To ona zachowuje zimną krew, ale do czasu...
Podczas wyprawy wychodzą z bohaterek skrywane głęboko potrzeby, kompleksy, zahamowania, głęboko skrywane dramaty. Z zagubionej, sztucznie udomowionej Thelmy, wychodzi kobieta agresywna, wamp, rewolwerowiec. Odrzuca dawne ja i staje się kobietą wolną. W ciężkich chwilach to właśnie ona pociesza Louise. Thelma, do niedawna „kura domowa”, kradnie, współżyje z młodym, atrakcyjnym mężczyzną.
Natomiast Louise zaczyna się załamywać. Nie wie, co dalej robić, bije się z myślami, czy jechać dalej czy wrócić do mężczyzny, którego kocha. Nie może się poddać, bo trafi do więzienia. Obydwie tego nie chcą. Wolą ucieczkę od świata zniewolenia, zdominowanego przez mężczyzn. Chcą być naprawdę wolne. Na pewnym etapie podróży, zdają sobie sprawę z braku odwrotu. Ścigane są przez policję. Chcą dotrzeć do Meksyku. Niestety.... wybierają samobójstwo.
Podczas wyprawy umacnia się przyjaźń Thelmy i Louise. Kobiety otwierają się przed sobą. Rozumieją się bez słów. Zrzucają maski wyuczonych zachowań - Thelma, kiedy przestaje być kurą domową i wampem, Louise, – kiedy zaczyna potrzebować drugiego człowieka, zaczyna ufać.
W filmie świat mężczyzn przedstawiony jest w negatywnym świetle. Przede wszystkim – mąż Thelmy, traktujący ja jak przedmiot – coś, co zostało mu z góry narzucone. Podejrzenie o jego homoseksualizm, wydaje się być zupełnie na miejscu. Mężczyźni w dyskotekach, przedstawieni zostali jak zwierzęta. To samo tyczy się kierowców ciężarówek. Seks bez miłości. Jest jeszcze młody chłopak, który wyzwala seksualnie Thelmę. Potem kradnie im pieniądze i wydaje w ręce policji.. Jedynym pozytywnym męskim bohaterem jest policjant ścigający główne bohaterki. Jest ich opiekunem, odpowiednikiem ojca. Jedyny, który chce im pomóc. Natomiast partner Louise, to dosyć dziwna postać, kocha Louise jednocześnie będąc bezbarwną jednostką. Żaden z mężczyzn Louise nie zaspokaja jej potrzeb. Louise miała same niemiłe doświadczenia z mężczyznami. Thelma jest naiwna. Ufa mężczyznom. Szuka tego jedynego. Thelma szuka miłości romantycznej, której nie znajduje.
Thelma i Louise to dwie kobiety odstające od otaczającej ich rzeczywistości. Ukrywane głęboko, tajemnice, pragnienia, pokazują im inna rzeczywistość. Czy to źle? Ilu jest takich, których stać na poddanie się drugiemu „ja”. Odrzucenia nawyków, przyzwyczajeń. Kogo stać na podróż do własnego wnętrza, do swojego jądra ciemności, a może jasności? I wreszcie, kogo stać na śmierć w imię wolności?...
Magnolia
Krótka recenzja filmowa poruszająca główne założenia (składowe) filmu Andersona.
San Fernando Valley, Południowa Kalifornia, rok 1999. Jeden wyjątkowo długi dzień, trochę jak z greckiej tragedii, dzień z życia kilku zwyczajnych ludzi. Mamy tu do czynienia z przekrojem amerykańskiego społeczeństwa. Spotykamy policjanta, prawnika, ucznia- geniusza, prezentera telewizyjnego, bogatego starca i jego młodą żonę, podstarzałego omnibusa i rewelacyjnego telewizyjnego showmana... W dniu, w którym rozgrywa się akcja filmu w ich poukładane życia wkracza przeszłość. Okazuje się, że każdy z nich kryje wstydliwą lub bolesną przeszłość. Chwila, która nadchodzi okazuje się szansą rozliczenia z tym co minęło i co jest.... Mamy dramat ojca pragnącego przed śmiercią pogodzić się z synem. Problem w tym , że owy syn jest rozchwytywanym showmanem. Poza tym nie wiadomo czy po tak długiej przerwie Frank będzie chciał rozmawiać z ojcem? Z chorobą ojca,starca- Earla Portidge'a związany jest również dramat jego żony, która dopiero teraz, w obliczu niechybnej śmierci męża zdaje sobie sprawę, że to on jest miłością jej życia. Koszmarne jest to, że w tej sytuacji nie da się już nic zrobić. Tę bolesna świadomość posiada również, poważnie chory, prezenter telewizyjny. Od dziesięciu lat nie rozmawia z nim jego jedyne dziecko- córka Lilly. Przyczyn łatwo się domyśleć. Dziewczyna nie zmienia swego podejścia do ojca, nawet wtedy kiedy dowiaduje się o jego chorobie. Na dodatek odchodzi od niego żona. Dramat przeżywa również mały geniusz, występujący w telewizyjnych quizach. Ojciec widzi w synu biznes, pieniądze a nie wrażliwego chłopca. Na szczęście sytuacja pod koniec dnia ulega zmianie. Takim samym małym omnibusem przed laty był- Donnie Smith. Po czterdziestu latach ciągle żyje w chłopięcym świecie, marząc o odrobinie miłości. Nie potrafi nawet sam sprecyzować swoich preferencji seksualnych. Mamy jeszcze do czynienia z sumiennie wykonującym swój zawód policjantem, troszkę ograniczonym ale dobrym człowiekiem, który zakochuje się ze wzajemnością w Lilly. Będąc na służbie trafia do jej mieszkania- wspaniała scena z kawą oraz cudny dialog- poznaje dziewczynę i zachwyca się od razu....
Tak samo jak ja zachwyciłam się kreacją T. Cruise'a. Z resztą za tą rolę otrzymał Złotego Globa. Cruise odtwarza rolę Franka Mackeya z niesamowitą energią i zaangażowaniem. Jest zblazowanym macho czczącym swoje przyrodzenie ponad miarę. Na wizji jest twardzielem i nikt nie zdaje sobie sprawy z jego bolesnych wspomnień, nikt oprócz jednej dziennikarki, nie zna prawdy o jego korzeniach i o tym, że był porzuconym przez ojca dzieckiem. Zresztą scena dialogowa rewelacyjnie wytrzymywana przez Cruise'a też nie należy do banalnych. Tom Cruise stał się dojrzałym aktorem. Oskara dla Cruisa!!!!!!!!!!!!! Z czasów 'Top Gun'u' został mu już tylko zawadiacki uśmiech.
,,Magnolia' stawia wiele ponadczasowych pytań,: dokąd zmierza świat, czy wszystko można przebaczyć...? Ukazuje, że nie można odciąć się od przeszłości, uwypukla to, że tak naprawdę każdy z nas jest samotny i rozpaczliwie pragnie mieć kogoś zawsze przy sobie... ...Cały film opowiada P.S. Hoffman, jest przeświadczony o tym, że wszystko może się zdarzyć ( tu się zdarzyło wiele!) i to w jak najmniej oczekiwanym momencie. Wielowątkowa konstrukcja
' Magnolii' została podyktowana i wkomponowana w rytm natury. Ranek, południe, wieczór o czym zawiadamia nas prognoza pogody.
Na uwagę zasługuje również symultaniczny montaż, na przemian lirycznych, komicznych i tragicznych epizodów. Nie ma czasu na wytchnienie , na nudę. Kamera dynamiczna, często zainstalowana na steadycamie, przemieszcza się bardzo szybko, goniąc bohaterów. Dobra gra transfokatora. Uzyskujemy przez ten zabieg pewną prawdziwość odczuwania. A skoro już o prawdziwości mowa to początkowe i końcowe - klamrowe, sceny z filmu nakręcono, pochodzącą z początku XX wieku kamerą Pathe. Wspaniały zabieg i na dodatek, towarzysząca temu zabiegowi, czerń i biel- majstersztyk!
Film zdobył entuzjastyczne recenzje, zarówno na zachodzie jak i w Polsce. Uznano, że dzieło pod wieloma względami nawiązuje do ' Na skróty'-
R. Altmana. Mnie się jednak wydaje, że z altmanowskim filmem 'Magnolię' wiąże tylko wielowątkowa konstrukcja.
W porównaniu do ' Boogie NIghts', wcześniejszego filmu Andersona, z bożyszczem nastolatek Marky Mark'iem w temacie porno- również pojawia się motyw czczenia swego przyrodzena, 'Magnolia' zdaje się być nieco bardziej wyciszona i mniej 'migotliwa', jeśli można tak powiedzieć. Mimo to ,to właśnie ona została nagrodzona Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie. Jak w swoich poprzednich filmach, również w 'Magnolii' Anderson ,kolejny raz pokusił się o demaskatorstwo. Wdarł się w głęboko skrywane ludzkie uczucia. Przybierając maskę moralizatora, zsyła na swoich bohaterów biblijny deszcz żab ( zapalające się na przystanku litery tworzą napis: EXODUS 8:2). Jest to ostrzeżenie dla mieszkańców San Fernando Valley, ostrzeżenie dla wszystkich nas. A śpiewając na koniec wraz z bohaterami- 'Save us' błagamy o ocalenie, ...które niewiadomo czy nadejdzie.
Muszę przyznać, że poraziła mnie wielowarstwowość ' Magnolii'- Andersona. Wychodząc z kina odczuwałam spełnienie, o którym już od dawna marzyłam. Wiele spraw wydało mi się świecić troszkę innym światłem, a w uszach brzmiała cicha, uspokajająca melodia z końca filmu...
MAGNOLIA
reż. PAUL THOMAS ANDERSON
1999 USA
San Fernando Valley, Południowa Kalifornia, rok 1999. Jeden wyjątkowo długi dzień, trochę jak z greckiej tragedii, dzień z życia kilku zwyczajnych ludzi. Mamy tu do czynienia z przekrojem amerykańskiego społeczeństwa. Spotykamy policjanta, prawnika, ucznia- geniusza, prezentera telewizyjnego, bogatego starca i jego młodą żonę, podstarzałego omnibusa i rewelacyjnego telewizyjnego showmana... W dniu, w którym rozgrywa się akcja filmu w ich poukładane życia wkracza przeszłość. Okazuje się, że każdy z nich kryje wstydliwą lub bolesną przeszłość. Chwila, która nadchodzi okazuje się szansą rozliczenia z tym co minęło i co jest.... Mamy dramat ojca pragnącego przed śmiercią pogodzić się z synem. Problem w tym , że owy syn jest rozchwytywanym showmanem. Poza tym nie wiadomo czy po tak długiej przerwie Frank będzie chciał rozmawiać z ojcem? Z chorobą ojca,starca- Earla Portidge'a związany jest również dramat jego żony, która dopiero teraz, w obliczu niechybnej śmierci męża zdaje sobie sprawę, że to on jest miłością jej życia. Koszmarne jest to, że w tej sytuacji nie da się już nic zrobić. Tę bolesna świadomość posiada również, poważnie chory, prezenter telewizyjny. Od dziesięciu lat nie rozmawia z nim jego jedyne dziecko- córka Lilly. Przyczyn łatwo się domyśleć. Dziewczyna nie zmienia swego podejścia do ojca, nawet wtedy kiedy dowiaduje się o jego chorobie. Na dodatek odchodzi od niego żona. Dramat przeżywa również mały geniusz, występujący w telewizyjnych quizach. Ojciec widzi w synu biznes, pieniądze a nie wrażliwego chłopca. Na szczęście sytuacja pod koniec dnia ulega zmianie. Takim samym małym omnibusem przed laty był- Donnie Smith. Po czterdziestu latach ciągle żyje w chłopięcym świecie, marząc o odrobinie miłości. Nie potrafi nawet sam sprecyzować swoich preferencji seksualnych. Mamy jeszcze do czynienia z sumiennie wykonującym swój zawód policjantem, troszkę ograniczonym ale dobrym człowiekiem, który zakochuje się ze wzajemnością w Lilly. Będąc na służbie trafia do jej mieszkania- wspaniała scena z kawą oraz cudny dialog- poznaje dziewczynę i zachwyca się od razu....
Tak samo jak ja zachwyciłam się kreacją T. Cruise'a. Z resztą za tą rolę otrzymał Złotego Globa. Cruise odtwarza rolę Franka Mackeya z niesamowitą energią i zaangażowaniem. Jest zblazowanym macho czczącym swoje przyrodzenie ponad miarę. Na wizji jest twardzielem i nikt nie zdaje sobie sprawy z jego bolesnych wspomnień, nikt oprócz jednej dziennikarki, nie zna prawdy o jego korzeniach i o tym, że był porzuconym przez ojca dzieckiem. Zresztą scena dialogowa rewelacyjnie wytrzymywana przez Cruise'a też nie należy do banalnych. Tom Cruise stał się dojrzałym aktorem. Oskara dla Cruisa!!!!!!!!!!!!! Z czasów 'Top Gun'u' został mu już tylko zawadiacki uśmiech.
,,Magnolia' stawia wiele ponadczasowych pytań,: dokąd zmierza świat, czy wszystko można przebaczyć...? Ukazuje, że nie można odciąć się od przeszłości, uwypukla to, że tak naprawdę każdy z nas jest samotny i rozpaczliwie pragnie mieć kogoś zawsze przy sobie... ...Cały film opowiada P.S. Hoffman, jest przeświadczony o tym, że wszystko może się zdarzyć ( tu się zdarzyło wiele!) i to w jak najmniej oczekiwanym momencie. Wielowątkowa konstrukcja
' Magnolii' została podyktowana i wkomponowana w rytm natury. Ranek, południe, wieczór o czym zawiadamia nas prognoza pogody.
Na uwagę zasługuje również symultaniczny montaż, na przemian lirycznych, komicznych i tragicznych epizodów. Nie ma czasu na wytchnienie , na nudę. Kamera dynamiczna, często zainstalowana na steadycamie, przemieszcza się bardzo szybko, goniąc bohaterów. Dobra gra transfokatora. Uzyskujemy przez ten zabieg pewną prawdziwość odczuwania. A skoro już o prawdziwości mowa to początkowe i końcowe - klamrowe, sceny z filmu nakręcono, pochodzącą z początku XX wieku kamerą Pathe. Wspaniały zabieg i na dodatek, towarzysząca temu zabiegowi, czerń i biel- majstersztyk!
Film zdobył entuzjastyczne recenzje, zarówno na zachodzie jak i w Polsce. Uznano, że dzieło pod wieloma względami nawiązuje do ' Na skróty'-
R. Altmana. Mnie się jednak wydaje, że z altmanowskim filmem 'Magnolię' wiąże tylko wielowątkowa konstrukcja.
W porównaniu do ' Boogie NIghts', wcześniejszego filmu Andersona, z bożyszczem nastolatek Marky Mark'iem w temacie porno- również pojawia się motyw czczenia swego przyrodzena, 'Magnolia' zdaje się być nieco bardziej wyciszona i mniej 'migotliwa', jeśli można tak powiedzieć. Mimo to ,to właśnie ona została nagrodzona Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie. Jak w swoich poprzednich filmach, również w 'Magnolii' Anderson ,kolejny raz pokusił się o demaskatorstwo. Wdarł się w głęboko skrywane ludzkie uczucia. Przybierając maskę moralizatora, zsyła na swoich bohaterów biblijny deszcz żab ( zapalające się na przystanku litery tworzą napis: EXODUS 8:2). Jest to ostrzeżenie dla mieszkańców San Fernando Valley, ostrzeżenie dla wszystkich nas. A śpiewając na koniec wraz z bohaterami- 'Save us' błagamy o ocalenie, ...które niewiadomo czy nadejdzie.
Muszę przyznać, że poraziła mnie wielowarstwowość ' Magnolii'- Andersona. Wychodząc z kina odczuwałam spełnienie, o którym już od dawna marzyłam. Wiele spraw wydało mi się świecić troszkę innym światłem, a w uszach brzmiała cicha, uspokajająca melodia z końca filmu...
MAGNOLIA
reż. PAUL THOMAS ANDERSON
1999 USA
Informator
Recenzja filmowa - zwięzła, krótka, subiektywna.
,,PRZECIWSTAWILI SIĘ JEDNEMU Z NAJWIĘKSZYCH KONCERNÓW, KTÓRY W OBRONIE SWOICH INTERESÓW GOTOWY JEST NA WSZYSTKO."
Ta historia rozegrała się naprawdę. W 1993 roku kiedy to szef jednego z wydziałów koncernu tytoniowego Brown & Williamson - dr. Wigand, stracił pracę. Podał do wiadomości publicznej to co jego zdaniem było nieprawidłowe i nie etyczne w firmie. Był przez to szantażowany i straszony. Nie dość, że stracił pracę to jeszcze rodzinę i cały majątek. Słowem jego życie legło w gruzach.
Z tajnych dokumentów fim wynikało niezbicie, że zdają one sobie w pełni sprawę z siły uzależniającej od ich produktów. Same zresztą ową siłę wzmacniały.
W tym samym czasie stacja CBS pragnęła nadać wywiad z Wigandem. Rozpętała się burza- ruszyła machina zawana 'czwartą władzą'...
W ' Informatorze'- M.Manna, mamy doczynienia z przemianą ludzką, ludzkim honorem, walką dobra ze złem, a także wszechobecną potęga mediów. Film ten ukazuje co media i pieniądz, są wstanie zrobić z człowiekiem i na ile los jednostki od nich zależy.
Na uwagę zasługuje rewelacyjna, moim zdaniem, kreacja Al'a Pacino- filmowego L. Bergmana. Pacino potrafił doskonale naśladować Lowella, a jednocześnia stworzył kontynuację jednej ze swoich najlepszych ról. Jego Bergman przypomina tu porucznika Serpico - już nie tak naiwnego, fanatycznego, ale jednak faceta gotowego dla prawdy poświęcić bardzo wiele....
Film ,, Informator" nie nudzi, dobrze łączy część dokumentalną z opisem sytuacyjnym Manna. Jest wręcz mistrzowski aktorsko i wydaje mi się, że warto poświęcic mu któryś z piątkowych wieczorów...
,,PRZECIWSTAWILI SIĘ JEDNEMU Z NAJWIĘKSZYCH KONCERNÓW, KTÓRY W OBRONIE SWOICH INTERESÓW GOTOWY JEST NA WSZYSTKO."
Ta historia rozegrała się naprawdę. W 1993 roku kiedy to szef jednego z wydziałów koncernu tytoniowego Brown & Williamson - dr. Wigand, stracił pracę. Podał do wiadomości publicznej to co jego zdaniem było nieprawidłowe i nie etyczne w firmie. Był przez to szantażowany i straszony. Nie dość, że stracił pracę to jeszcze rodzinę i cały majątek. Słowem jego życie legło w gruzach.
Z tajnych dokumentów fim wynikało niezbicie, że zdają one sobie w pełni sprawę z siły uzależniającej od ich produktów. Same zresztą ową siłę wzmacniały.
W tym samym czasie stacja CBS pragnęła nadać wywiad z Wigandem. Rozpętała się burza- ruszyła machina zawana 'czwartą władzą'...
W ' Informatorze'- M.Manna, mamy doczynienia z przemianą ludzką, ludzkim honorem, walką dobra ze złem, a także wszechobecną potęga mediów. Film ten ukazuje co media i pieniądz, są wstanie zrobić z człowiekiem i na ile los jednostki od nich zależy.
Na uwagę zasługuje rewelacyjna, moim zdaniem, kreacja Al'a Pacino- filmowego L. Bergmana. Pacino potrafił doskonale naśladować Lowella, a jednocześnia stworzył kontynuację jednej ze swoich najlepszych ról. Jego Bergman przypomina tu porucznika Serpico - już nie tak naiwnego, fanatycznego, ale jednak faceta gotowego dla prawdy poświęcić bardzo wiele....
Film ,, Informator" nie nudzi, dobrze łączy część dokumentalną z opisem sytuacyjnym Manna. Jest wręcz mistrzowski aktorsko i wydaje mi się, że warto poświęcic mu któryś z piątkowych wieczorów...
Klasowa fala przyczyną tragedii
Film "Nasza klasa" opowiada o tym, do czego może doprowadzić szkolna przemoc stosowana przez silnych uczniów klas wobec słabszych i nielubianych.
"Chciałem stworzyć studium sytuacji, w których ofiara musi wziąć na siebie odpowiedzialność za przemoc, na którą sama jest narażona. Ludzie nie rozumieją mechanizmów zachowań człowieka w społeczeństwie. Często nie jesteśmy w stanie kontrolować zdarzeń, które sami powodujemy" mówi Ilmar Raag.
W kinach pojawił się estoński dramat z 2007 r "Nasza klasa". Reżyserem filmu jest debiutujący Ilmar Raag, z wykształcenia scenarzysta. W rolach głównych wystąpili Vallo Kirs, Part Uusberg, Lauri Pedaja. "Nasza klasa" w znakomity sposób ukazuje to, czego świadkami byliśmy sami ucząc się w szkole. Bowiem w obrazie tym przedstawione zostało szerokie spektrum przemocy stosowanej wobec słabszych i nielubianych uczniów. tj. poniżanie, wyśmiewanie, dokuczanie słabszym, znęcanie się, etykietkowanie.
Reżyserowi udało się przedstawić zjawisko przemocy szkolnej w sposób uniwersalny. Stworzył on bowiem psychologiczne studium, które krok po kroku pokazuje, co prowadzi do jej wybuchu.
Ponadto udało mu się przy tym znakomicie przygotować młodych aktorów poprzez skierowanie ich na specjalne warsztaty, podczas których mogli oni nauczyć się grać i odtworzyć konkretne stany emocjonalne swoich postaci. Dzięki temu nie ma w ich grze fałszu, a młodzi aktorzy w sposób niemal precyzyjny zagrali swoje postaci. To wszystko sprawia, że film staje się wiarygodny i zrozumiały.
Raag mówi: „Zbudowałem film przez przedstawienie grupy nastolatków, którzy mają swoje własne nastawienie do całej historii i którzy są w samym centrum wydarzeń. Chciałem, by sami rozumieli tę opowieść, bo to oni ją stworzyli. Wszyscy zgodziliśmy się, że będzie to niskobudżetowy film. Cała nasza obsada składała się z debiutantów w pełnym metrażu - mnie jako reżysera, aktorów, scenografa, DOP, kompozytorów - ale tworzenie filmu cieszyło nas od pierwszej do ostatniej minuty."
Pomimo, że "Nasza klasa" to film w pełni fabularny można odnieść wrażenie, że oglądamy dokument. Ponieważ podobne sytuacje, które zostały przedstawione przez reżysera, dzieją się również naprawdę. Wystarczy tylko włączyć media, obserwowować otoczenie, środowisko, w którym przebywamy i relacje rówieśników.
Estoński dramat rozpoczyna się od sceny, w której uczniowie po jednej z lekcji dla żartów wpychają do szatni dla dziewczyn rozebranego Joosepa. To, co początkowo wygląda na niewinną zabawę, charakterystyczną dla nastolatków, staje się stopniowo falą agresji.
Głównym bohaterem dramatu jest Joosep - młody chłopiec, który jest zamknięty w sobie, spokojny, cichy. Jego sposób bycia i zachowania irytuje klasowego lidera Andersa, który wraz z innymi poniża go, znęca się nad nim i z niego szydzi. Stosując przemoc wobec Joosepa, Anders chce pokazać własną siłę i potwierdzić własną pozycję. Początkowo w gnębieniu Joosepa uczestniczy również Kaspar, ale za namową swojej dziewczyny staje w obronie bezbronnego kolegi. W ten sposób sam się staje celem ataków grupy, do której kiedyś sam należał. Joosep i Kaspar po pewnym czasie nie mogąc znieść agresji, którą kieruje przeciwko nim grupa, sami stają się agresorami i stosują przemoc wobec swoich oprawców.
Według reżysera „Kiedy dzieje się coś złego, czy jest to przemoc w szkole czy akt terroryzmu, pierwszą reakcją mediów jest odczłowieczenie sprawcy, aby móc go potępić. W ten sam sposób odwracamy się od źródeł przemocy, nie chcąc rozumieć jej przyczyn. Przemoc się powtarza. A jeśli jako społeczeństwo, tak jak szkolna klasa, przyglądamy się spokojnie swojej roli w każdej najohydniejszej zbrodni?".
„Nasza klasa" to doskonały przykład kina interwencyjnego czyli takiego, które ma za zadanie uświadomić ludziom, jakim piekłem może być życie młodych ludzi w szkole, jeśli rodzice i nauczyciele pozostają obojętni lub nie potrafią interweniować, gdy zaciera się granica między złośliwą zabawą a poniżaniem i prześladowaniem ofiar.
Film"Nasza klasa" warto obejrzeć z uwagi, że opowiada o niezwykle ważnym i negatywnym zjawisku, jakim jest przemoc szkolna, któremu musimy się przeciwstawiać by nie dochodziło do tragedii. Sytuacje pokazane w filmie dzieją się często naprawdę także i w naszym życiu. Dowodem na to jesteśmy my sami. Kto z nas bowiem nie widział tego, jak grupa wyśmiewa innych, poniża tych, którzy według niej są uważani za gorszych. Warta obejrzenia jest też znakomita gra młodych aktorów, którzy w niezwykle wiarygodny sposób zagrali swoje role i odtworzyli portrety psychologiczne swoich postaci. Kolejną zachętą są liczne nagrody filmowe, które zdobył ten obraz tj.
2007 Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy - nagroda FIPRESCI
2007 Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy - Nagroda Specjalna Jury
2007 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach - Wyróżnienie Specjalne w konkursie East of West
2007 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach - nagroda Europa Cinemas Label za Najlepszy Film Europejski
Na uwagę zasługuje także ważna idea, którą kierował się twórca filmu przy jego realizacji. A mianowicie chęć zwrócenia uwagi na problem narastającej przemocy wśród młodych ludzi i odpowiedzenie sobie na pytanie co jest tego przyczyną. Jak również co zrobić, by taki stan rzeczy zmienić.
Na podstawie materiałów dystrybutora Vivarto filmu "Nasza klasa".
"Chciałem stworzyć studium sytuacji, w których ofiara musi wziąć na siebie odpowiedzialność za przemoc, na którą sama jest narażona. Ludzie nie rozumieją mechanizmów zachowań człowieka w społeczeństwie. Często nie jesteśmy w stanie kontrolować zdarzeń, które sami powodujemy" mówi Ilmar Raag.
W kinach pojawił się estoński dramat z 2007 r "Nasza klasa". Reżyserem filmu jest debiutujący Ilmar Raag, z wykształcenia scenarzysta. W rolach głównych wystąpili Vallo Kirs, Part Uusberg, Lauri Pedaja. "Nasza klasa" w znakomity sposób ukazuje to, czego świadkami byliśmy sami ucząc się w szkole. Bowiem w obrazie tym przedstawione zostało szerokie spektrum przemocy stosowanej wobec słabszych i nielubianych uczniów. tj. poniżanie, wyśmiewanie, dokuczanie słabszym, znęcanie się, etykietkowanie.
Reżyserowi udało się przedstawić zjawisko przemocy szkolnej w sposób uniwersalny. Stworzył on bowiem psychologiczne studium, które krok po kroku pokazuje, co prowadzi do jej wybuchu.
Ponadto udało mu się przy tym znakomicie przygotować młodych aktorów poprzez skierowanie ich na specjalne warsztaty, podczas których mogli oni nauczyć się grać i odtworzyć konkretne stany emocjonalne swoich postaci. Dzięki temu nie ma w ich grze fałszu, a młodzi aktorzy w sposób niemal precyzyjny zagrali swoje postaci. To wszystko sprawia, że film staje się wiarygodny i zrozumiały.
Raag mówi: „Zbudowałem film przez przedstawienie grupy nastolatków, którzy mają swoje własne nastawienie do całej historii i którzy są w samym centrum wydarzeń. Chciałem, by sami rozumieli tę opowieść, bo to oni ją stworzyli. Wszyscy zgodziliśmy się, że będzie to niskobudżetowy film. Cała nasza obsada składała się z debiutantów w pełnym metrażu - mnie jako reżysera, aktorów, scenografa, DOP, kompozytorów - ale tworzenie filmu cieszyło nas od pierwszej do ostatniej minuty."
Pomimo, że "Nasza klasa" to film w pełni fabularny można odnieść wrażenie, że oglądamy dokument. Ponieważ podobne sytuacje, które zostały przedstawione przez reżysera, dzieją się również naprawdę. Wystarczy tylko włączyć media, obserwowować otoczenie, środowisko, w którym przebywamy i relacje rówieśników.
Estoński dramat rozpoczyna się od sceny, w której uczniowie po jednej z lekcji dla żartów wpychają do szatni dla dziewczyn rozebranego Joosepa. To, co początkowo wygląda na niewinną zabawę, charakterystyczną dla nastolatków, staje się stopniowo falą agresji.
Głównym bohaterem dramatu jest Joosep - młody chłopiec, który jest zamknięty w sobie, spokojny, cichy. Jego sposób bycia i zachowania irytuje klasowego lidera Andersa, który wraz z innymi poniża go, znęca się nad nim i z niego szydzi. Stosując przemoc wobec Joosepa, Anders chce pokazać własną siłę i potwierdzić własną pozycję. Początkowo w gnębieniu Joosepa uczestniczy również Kaspar, ale za namową swojej dziewczyny staje w obronie bezbronnego kolegi. W ten sposób sam się staje celem ataków grupy, do której kiedyś sam należał. Joosep i Kaspar po pewnym czasie nie mogąc znieść agresji, którą kieruje przeciwko nim grupa, sami stają się agresorami i stosują przemoc wobec swoich oprawców.
Według reżysera „Kiedy dzieje się coś złego, czy jest to przemoc w szkole czy akt terroryzmu, pierwszą reakcją mediów jest odczłowieczenie sprawcy, aby móc go potępić. W ten sam sposób odwracamy się od źródeł przemocy, nie chcąc rozumieć jej przyczyn. Przemoc się powtarza. A jeśli jako społeczeństwo, tak jak szkolna klasa, przyglądamy się spokojnie swojej roli w każdej najohydniejszej zbrodni?".
„Nasza klasa" to doskonały przykład kina interwencyjnego czyli takiego, które ma za zadanie uświadomić ludziom, jakim piekłem może być życie młodych ludzi w szkole, jeśli rodzice i nauczyciele pozostają obojętni lub nie potrafią interweniować, gdy zaciera się granica między złośliwą zabawą a poniżaniem i prześladowaniem ofiar.
Film"Nasza klasa" warto obejrzeć z uwagi, że opowiada o niezwykle ważnym i negatywnym zjawisku, jakim jest przemoc szkolna, któremu musimy się przeciwstawiać by nie dochodziło do tragedii. Sytuacje pokazane w filmie dzieją się często naprawdę także i w naszym życiu. Dowodem na to jesteśmy my sami. Kto z nas bowiem nie widział tego, jak grupa wyśmiewa innych, poniża tych, którzy według niej są uważani za gorszych. Warta obejrzenia jest też znakomita gra młodych aktorów, którzy w niezwykle wiarygodny sposób zagrali swoje role i odtworzyli portrety psychologiczne swoich postaci. Kolejną zachętą są liczne nagrody filmowe, które zdobył ten obraz tj.
2007 Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy - nagroda FIPRESCI
2007 Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy - Nagroda Specjalna Jury
2007 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach - Wyróżnienie Specjalne w konkursie East of West
2007 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach - nagroda Europa Cinemas Label za Najlepszy Film Europejski
Na uwagę zasługuje także ważna idea, którą kierował się twórca filmu przy jego realizacji. A mianowicie chęć zwrócenia uwagi na problem narastającej przemocy wśród młodych ludzi i odpowiedzenie sobie na pytanie co jest tego przyczyną. Jak również co zrobić, by taki stan rzeczy zmienić.
Na podstawie materiałów dystrybutora Vivarto filmu "Nasza klasa".
Los można odwrócić
W kinach pojawił się film "Boisko bezdomnych". Obraz ten opowiada o ludziach ciężko doświadczonych przez los, którzy wpadają na pomysł założenia drużyny piłkarskiej. W ten sposób chcą pokazać, że mogą pokonać słabość i wyjść na prostą.
"Bezdomność nigdy nie powinna być przeszkodą do tego, by żyć normalnie i wartościowo" - Robert Monik
Na ekranach kin pojawiła się nowa polska komedia "Boisko bezdomnych" w reżyserii Kasi Adamik, córki Agnieszki Holland - wybitnej reżyserki kinowej. Autorem scenariusza jest Przemysław Nowakowski. W filmie występują: Marcin Dorociński, Eryk Lubos, Maciej Nowak, Jacek Poniedziałek, Bartłomiej Topa, Krzysztof Kiersznowski, Dmitrij Persin, Maria Seweryn, Zbigniew Zamachowski, Marek Kalita i inni (zarówno zawodowi aktorzy, jak i amatorzy).
Zdjęcia do filmu były kręcone w Warszawie - na Dworcu Centralnym i na Stadionie Dziesięciolecia, w Wołominie na boisku Huragan Wołomin oraz na Śląsku. Czyli w miejscach, gdzie często można spotkać ludzi bezdomnych.
Patrząc na kinowy obraz można odnieść wrażenie, że to, co widzimy na ekranie, dzieje się obok nas. Nie wiadomo, gdzie kończy się realizm, a zaczyna kinowa bajka. Bowiem bohaterowie przedstawieni przez Adamik są prawdziwi. Mają realne problemy, doświadczenia. Dlatego też oglądając obraz Adamik nie jesteśmy bierni, ale żywo i emocjonalnie przeżywamy ich życie, osobiste historie, dramaty.
Zdaniem reżyser filmu - Historia nie jest zbyt różowa: nasi bohaterowie potykają się i padają, by powstać i znów upaść. Kłócą się i biją, są wobec siebie nieufni, tracą cierpliwość i wiarę w cel swych działań i swojej walki.
Obraz ten powstał na podstawie prawdziwej historii, która dotyczyła startu naszej drużyny w mistrzostwach świata bezdomnych. Prawda, że brzmi interesująco? I tak też się ogląda wspomniany obraz. Bowiem przedstawiona historia jest niecodzienna, wręcz zjawiskowa i niebanalna. O czym możemy się przekonać oglądając „Boisko bezdomnych."
Jak mówi reżyserka filmu, inspiracją do niego był krótki artykuł wzięty z gazety o mistrzostwach świata w piłce nożnej dla bezdomnych, na których drużyna z Polski zdobyła srebrny medal.
Informację o tym niecodziennym zdarzeniu podsunęła jej mama - Agnieszka Holland.
- Wzięłam wycinek - mówi Adamik - bo pomyślałam, że to super pomysł na film. Opowiadamy historię grupy bezdomnych, którzy poznają się na Dworcu Centralnym, tworzą drużynę piłkarską, wyjeżdżają. Przez przyjaźń i wspólny cel zaczynają wierzyć w siebie. Ale nie chciałabym z tego robić bajki, w której wszystko kończy się szczęśliwie, a moi bohaterowie wychodzą z bezdomności. Zależy mi jednak, żeby ten film był optymistyczny, pełen nadziei.
Bohaterem filmu jest Jacek - trener piłkarski pochodzący z małego miasteczka, który w wyniku pijaństwa i wywoływania burd traci swój dom, rodzinę, pracę i w efekcie trafia na Dworzec Centralny. W tej roli zobaczymy popularnego obecnie aktora Marcina Dorocińskiego, znanego z „Ogrodu Luizy", „Pitbulla" i innych filmów.
- Jacek przechodzi wszystkie te etapy wraz ze swymi zawodnikami. W trakcie tej drogi staje się prawdziwym przywódcą, prawdziwym trenerem, prawdziwym człowiekiem. Wiele się dowiaduje o sobie samym i o innych. Uczy się również wiele o miłości - podkreśla reżyserka.
Jej zdaniem, film realizowany jest w konwencji realistycznej, choć nie bez pewnej dozy humoru.
- Chcemy, by nasi bohaterowie byli ludźmi z krwi i kości, postaciami zarysowanymi z humorem i szacunkiem dla piękna ich egzystencji. Chcemy, by ta opowieść prowadziła do szczęśliwego zakończenia, ponieważ happy end jest możliwy, i dlatego że może on tchnąć nadzieję w bohaterów i w innych - w naszych widzów... - mówi reżyserka.
Twórcy filmu, realizując „Boisko bezdomnych", zwrócili naszą uwagę na problem bezdomności, który ciągle jest aktualny zarówno w naszym kraju, jak i na całym świecie. Obok którego często przechodzimy tak, jakby nas on wcale nie dotyczył. Tymczasem bezdomnym nie musi być tylko osoba, która nie ma domu, rodziny, pracy i żyje na dworcu. Bowiem bezdomnym może być każdy z nas. Wystarczy, że powinie nam się noga, coś nas złamie, stracimy pracę, dach nad głową, zostaniemy sami.
Często tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, jak mało brakuje do tego, by znaleźć się na ulicy. Jednak jak możemy się przekonać oglądając film Kasi Adamik, pomoc innych, okazana przyjaźń, wsparcie i zrozumienie oraz poświęcenie się temu, co kochamy, może sprawić, że nasze życie pomimo bezdomności stanie się mniej szare, radośniejsze i wartościowe.
"Bezdomność nigdy nie powinna być przeszkodą do tego, by żyć normalnie i wartościowo" - Robert Monik
Na ekranach kin pojawiła się nowa polska komedia "Boisko bezdomnych" w reżyserii Kasi Adamik, córki Agnieszki Holland - wybitnej reżyserki kinowej. Autorem scenariusza jest Przemysław Nowakowski. W filmie występują: Marcin Dorociński, Eryk Lubos, Maciej Nowak, Jacek Poniedziałek, Bartłomiej Topa, Krzysztof Kiersznowski, Dmitrij Persin, Maria Seweryn, Zbigniew Zamachowski, Marek Kalita i inni (zarówno zawodowi aktorzy, jak i amatorzy).
Zdjęcia do filmu były kręcone w Warszawie - na Dworcu Centralnym i na Stadionie Dziesięciolecia, w Wołominie na boisku Huragan Wołomin oraz na Śląsku. Czyli w miejscach, gdzie często można spotkać ludzi bezdomnych.
Patrząc na kinowy obraz można odnieść wrażenie, że to, co widzimy na ekranie, dzieje się obok nas. Nie wiadomo, gdzie kończy się realizm, a zaczyna kinowa bajka. Bowiem bohaterowie przedstawieni przez Adamik są prawdziwi. Mają realne problemy, doświadczenia. Dlatego też oglądając obraz Adamik nie jesteśmy bierni, ale żywo i emocjonalnie przeżywamy ich życie, osobiste historie, dramaty.
Zdaniem reżyser filmu - Historia nie jest zbyt różowa: nasi bohaterowie potykają się i padają, by powstać i znów upaść. Kłócą się i biją, są wobec siebie nieufni, tracą cierpliwość i wiarę w cel swych działań i swojej walki.
Obraz ten powstał na podstawie prawdziwej historii, która dotyczyła startu naszej drużyny w mistrzostwach świata bezdomnych. Prawda, że brzmi interesująco? I tak też się ogląda wspomniany obraz. Bowiem przedstawiona historia jest niecodzienna, wręcz zjawiskowa i niebanalna. O czym możemy się przekonać oglądając „Boisko bezdomnych."
Jak mówi reżyserka filmu, inspiracją do niego był krótki artykuł wzięty z gazety o mistrzostwach świata w piłce nożnej dla bezdomnych, na których drużyna z Polski zdobyła srebrny medal.
Informację o tym niecodziennym zdarzeniu podsunęła jej mama - Agnieszka Holland.
- Wzięłam wycinek - mówi Adamik - bo pomyślałam, że to super pomysł na film. Opowiadamy historię grupy bezdomnych, którzy poznają się na Dworcu Centralnym, tworzą drużynę piłkarską, wyjeżdżają. Przez przyjaźń i wspólny cel zaczynają wierzyć w siebie. Ale nie chciałabym z tego robić bajki, w której wszystko kończy się szczęśliwie, a moi bohaterowie wychodzą z bezdomności. Zależy mi jednak, żeby ten film był optymistyczny, pełen nadziei.
Bohaterem filmu jest Jacek - trener piłkarski pochodzący z małego miasteczka, który w wyniku pijaństwa i wywoływania burd traci swój dom, rodzinę, pracę i w efekcie trafia na Dworzec Centralny. W tej roli zobaczymy popularnego obecnie aktora Marcina Dorocińskiego, znanego z „Ogrodu Luizy", „Pitbulla" i innych filmów.
- Jacek przechodzi wszystkie te etapy wraz ze swymi zawodnikami. W trakcie tej drogi staje się prawdziwym przywódcą, prawdziwym trenerem, prawdziwym człowiekiem. Wiele się dowiaduje o sobie samym i o innych. Uczy się również wiele o miłości - podkreśla reżyserka.
Jej zdaniem, film realizowany jest w konwencji realistycznej, choć nie bez pewnej dozy humoru.
- Chcemy, by nasi bohaterowie byli ludźmi z krwi i kości, postaciami zarysowanymi z humorem i szacunkiem dla piękna ich egzystencji. Chcemy, by ta opowieść prowadziła do szczęśliwego zakończenia, ponieważ happy end jest możliwy, i dlatego że może on tchnąć nadzieję w bohaterów i w innych - w naszych widzów... - mówi reżyserka.
Twórcy filmu, realizując „Boisko bezdomnych", zwrócili naszą uwagę na problem bezdomności, który ciągle jest aktualny zarówno w naszym kraju, jak i na całym świecie. Obok którego często przechodzimy tak, jakby nas on wcale nie dotyczył. Tymczasem bezdomnym nie musi być tylko osoba, która nie ma domu, rodziny, pracy i żyje na dworcu. Bowiem bezdomnym może być każdy z nas. Wystarczy, że powinie nam się noga, coś nas złamie, stracimy pracę, dach nad głową, zostaniemy sami.
Często tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, jak mało brakuje do tego, by znaleźć się na ulicy. Jednak jak możemy się przekonać oglądając film Kasi Adamik, pomoc innych, okazana przyjaźń, wsparcie i zrozumienie oraz poświęcenie się temu, co kochamy, może sprawić, że nasze życie pomimo bezdomności stanie się mniej szare, radośniejsze i wartościowe.
Panda bohaterem okolicy
Film "Kung Fu Panda" to historia przeciętnej i niezgrabnej Pandy, która staje się silnym i odważnym wojownikiem oraz ratuję Dolinę Pokoju przed panterą śnieżną Tai Lung. W ten sposób wypełnia starożytną przepowiednię.
Oglądaliście film "Kung Fu Panda"? Jeśli tak, to jak wam się on podobał? Co was urzekło? A co rozczarowało? Podzielcie się swoimi uwagami i odczuciami ne temat tego filmu. Może w ten sposób zachęcicie tych, którzy jeszcze go nie oglądali. Można go obejrzeć wspólnie ze swoim kolegami i rodziną.
"Kung Fu Panda" to świetny film anonimowany dla wszystkich. Dla małych dzieci, młodzieży, jak również dla dorosłych widzów. Historie w nim zawarte są żywe i zawierają odwieczne, uniwersalne prawdy na temat naszego życia.
To kolejna produkcja po Shreku i innych dobrze zrealizowanych filmach rysunkowych wyprodukowana w Wytwórni DreamWorks Animation SKG, we współpracy z Paramount Pictures. Reżyserami filmu są John Stevenson i Mark Osborne, pomysłodawcami scenariusza Ethan Reiff i Cyrus Voris. Scenariusz do filmu stworzyli Jonathan Aibel i Glenn Berger. Produkcją zajęła się Melissa Cobb, a w roli producenta wykonawczego wystąpił Bill Damaschke.
Akcja filmu toczy się w antycznych Chinach, w ojczyźnie legendarnego mistrza Kung Fu - Bruca Lee. W kraju o wielkiej historii, pięknych tradycjach, bogatej kulturze i filozofii. Organizatora letnich igrzysk olimpijskich 2008 w Pekinie. Głównym bohaterem tego filmu jest optymistycznie nastawiony do życia miś panda Po. Jest on wielkim fanem Kung Fu. A na co dzień pracuje jako sprzedawca w prowadzonym przez przybranego ojca w sklepie z makaronem. Za sprawą starożytnej przepowiedni Po zostaje wybrany nieoczekiwanie do jej wypełnienia. W ten oto sposób może spełnić swoje wielkie marzenie, którym jest zostać wojownikiem Kung Fu.
Nasz bohater wstępuje do szkoły Kung Fu i zaczyna trenować sztuki walki. Razem ze swoimi idolami, którymi są legendarni zawodnicy - Tygrysica, Żuraw, Modliszka, Żmija i Małpa pod okiem nauczyciela i trenera, Mistrza Shifu, poznaje ich historię, tradycję i legendy z nimi związane. Dla Po to wielkie przeżycie a zarazem moment wielkiej przemiany. Z nieśmiałej, słabej i niezgrabnej pandy Po staje się silnym i odważnym misiem. I wzorem swoich idoli staje się mistrzem sztuk walki. Po będzie musiał stawić czoła niebezpiecznemu przeciwnikowi, którym jest podstępny, mściwy i zdradziecki lampart Tai Lung oraz uratować wszystkich przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Walka z dawnym uczniem jego nowego mistrza nie będzie łatwa. Bowiem Tai Lung to groźny rywal, trudny do pokonania. Jednak wytrwałe treningi, filozofia mistrza i ciągłe uczenie się sztuk walki sprawiają, że panda stanie na wysokości zadania i pokona lamparta.
Dobrą stroną filmu "Kung Fu Panda" są przede wszystkim utrzymana na wysokim poziomie animacja i narracja. Na pochwałę zasługują także atrakcyjnie ukazane krajobrazy, dynamiczne sceny walki, popisy zręczności i doskonale pokazani bohaterowie filmu. Muzyka skomponowana do filmu doskonale obrazuje poszczególne sceny, wprowadza odpowiedni nastrój i klimat. Dobrze ukazuje także emocje przeżywane przez postacie, co sprawia, że film ogląda się z przyjemnością. Kolejną zaletą filmu jest dobry polski dubbing, doskonale dobrany do postaci. W ten sposób film Kung Fu Panda jest zrozumiały i czytelny.
Z uwagi na te wszystkie mocne strony filmu warto go obejrzeć wspólnie z rodziną, kolegami i znajomymi. Zabawa i wiele radości murowana.
Oglądaliście film "Kung Fu Panda"? Jeśli tak, to jak wam się on podobał? Co was urzekło? A co rozczarowało? Podzielcie się swoimi uwagami i odczuciami ne temat tego filmu. Może w ten sposób zachęcicie tych, którzy jeszcze go nie oglądali. Można go obejrzeć wspólnie ze swoim kolegami i rodziną.
"Kung Fu Panda" to świetny film anonimowany dla wszystkich. Dla małych dzieci, młodzieży, jak również dla dorosłych widzów. Historie w nim zawarte są żywe i zawierają odwieczne, uniwersalne prawdy na temat naszego życia.
To kolejna produkcja po Shreku i innych dobrze zrealizowanych filmach rysunkowych wyprodukowana w Wytwórni DreamWorks Animation SKG, we współpracy z Paramount Pictures. Reżyserami filmu są John Stevenson i Mark Osborne, pomysłodawcami scenariusza Ethan Reiff i Cyrus Voris. Scenariusz do filmu stworzyli Jonathan Aibel i Glenn Berger. Produkcją zajęła się Melissa Cobb, a w roli producenta wykonawczego wystąpił Bill Damaschke.
Akcja filmu toczy się w antycznych Chinach, w ojczyźnie legendarnego mistrza Kung Fu - Bruca Lee. W kraju o wielkiej historii, pięknych tradycjach, bogatej kulturze i filozofii. Organizatora letnich igrzysk olimpijskich 2008 w Pekinie. Głównym bohaterem tego filmu jest optymistycznie nastawiony do życia miś panda Po. Jest on wielkim fanem Kung Fu. A na co dzień pracuje jako sprzedawca w prowadzonym przez przybranego ojca w sklepie z makaronem. Za sprawą starożytnej przepowiedni Po zostaje wybrany nieoczekiwanie do jej wypełnienia. W ten oto sposób może spełnić swoje wielkie marzenie, którym jest zostać wojownikiem Kung Fu.
Nasz bohater wstępuje do szkoły Kung Fu i zaczyna trenować sztuki walki. Razem ze swoimi idolami, którymi są legendarni zawodnicy - Tygrysica, Żuraw, Modliszka, Żmija i Małpa pod okiem nauczyciela i trenera, Mistrza Shifu, poznaje ich historię, tradycję i legendy z nimi związane. Dla Po to wielkie przeżycie a zarazem moment wielkiej przemiany. Z nieśmiałej, słabej i niezgrabnej pandy Po staje się silnym i odważnym misiem. I wzorem swoich idoli staje się mistrzem sztuk walki. Po będzie musiał stawić czoła niebezpiecznemu przeciwnikowi, którym jest podstępny, mściwy i zdradziecki lampart Tai Lung oraz uratować wszystkich przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Walka z dawnym uczniem jego nowego mistrza nie będzie łatwa. Bowiem Tai Lung to groźny rywal, trudny do pokonania. Jednak wytrwałe treningi, filozofia mistrza i ciągłe uczenie się sztuk walki sprawiają, że panda stanie na wysokości zadania i pokona lamparta.
Dobrą stroną filmu "Kung Fu Panda" są przede wszystkim utrzymana na wysokim poziomie animacja i narracja. Na pochwałę zasługują także atrakcyjnie ukazane krajobrazy, dynamiczne sceny walki, popisy zręczności i doskonale pokazani bohaterowie filmu. Muzyka skomponowana do filmu doskonale obrazuje poszczególne sceny, wprowadza odpowiedni nastrój i klimat. Dobrze ukazuje także emocje przeżywane przez postacie, co sprawia, że film ogląda się z przyjemnością. Kolejną zaletą filmu jest dobry polski dubbing, doskonale dobrany do postaci. W ten sposób film Kung Fu Panda jest zrozumiały i czytelny.
Z uwagi na te wszystkie mocne strony filmu warto go obejrzeć wspólnie z rodziną, kolegami i znajomymi. Zabawa i wiele radości murowana.
O przewrotności naszego życia według Allena
Komedia Woody Allena „Vicky, Cristina, Barcelona”, to przykład tego, jak nasze życie może zostać skomplikowane w ciągu kilku chwil i co się może stać, gdy spotkamy na swojej drodze kogoś czarującego i romantycznego oraz kochającego życie. Czego często nam brakuje, bo nie umiemy cieszyć się życiem i prawdziwie kochać.
Przekonamy się o tym oglądając ten film, którego bohaterkami są tytułowe, dwie atrakcyjne i młode kobiety mieszkające w Stanach, które przyjechały do stolicy Hiszpanii spędzić wakacje. Pierwsza z nich Vicki (Rebecca Hall) jest pragmatyczką, twardo stąpająca po ziemi osobą, która ma poukładane plany na przyszłość, ponieważ zamierza wyjść za mąż i skończyć studia. Druga zaś Christina (Scarlett Johansson), to przeciwność swojej koleżanki, kobieta niepoukładana, spontaniczna, otwarta na nowe doświadczenia i szukająca przygód. I kiedy obie kobiety poznają w restauracji przystojnego artystę, który maluje obrazy, Juana Antonio (Javier Bardem), ich życie zostaje wywrócone do góry nogami, a one dają się mu uwieść i odkrywają świat, który dotychczas był im obcy. Wszystko za sprawą jednej, wspólnej podróży do jego rodzinnej miejscowości Oviedo na którą on je namówił.Z początku nieufna Vicki i traktująca na dystans nowego znajomego, zakochuje się w nim i nie wie co ma zrobić, ponieważ wkrótce wychodzi za mąż. Dla niej, to wielki szok i zupełnie nowe doświadczenie, bo dotychczas wiodła uporządkowane i spokojne życie. Natomiast Christina, jej przyjaciółka traktuje, to spotkanie jako kolejną przygodę w życiu i sposób na dobrą zabawę. Do czasu, gdy poznaje jego byłą żonę Marię Elenę, która ma wybuchowy temperament i histryczno-depresyjną osobowość, w tej roli Penelope Cruz. Wówczas relację pomiędzy Christiną, a Juanem Antonio się komplikują, ponieważ Marię i Juana łączą wciąż bliskie i nieco ekscentryczne stosunki. Czego dowodem jest to, że ona zamieszkuje razem z nim, kocha się, robi mu awantury, grozi bronią i co chwila ma huśtawkę nastrojów. Wkrótce do zwariowanej dwójki przyłącza się Christina, która razem z nimi eksperymentuje w łóżku i uczy się robienia dobrych zdjęć; lekcji jej udziela sama Maria Elena. W tym znakomicie zrealizowanym obrazie Woody Allen pokazuje nie tylko mistrzowską grę aktorów, w tym Penelope Cruz, która popisuje się przed nami swoimi zdolnościami aktorskimi: raz zamieniając się w namiętną kochankę, innym razem w obscesyjną żonę, która nie cofnie się przed niczym, by dopiąć swego. I co najważniejsze za każdym razem robi, to z wielki wdziękiem, czarem i klasą. Przekonująco także gra Scarlett Johansson, która wiarygodnie wciela się w rolę frywolnej i seksownej kobiety. Patrząc na jej twarz, oczy można śmiało rzec, że bije od niej seksapil i namiętność. Kobietom zaś polecam grę przystojnego hiszpańskiego aktora Javier Barden, który jako uwodziciel, kochanek i artysta czaruje i pociąga. Jego artystyczna osobowość, hiszpański temperament i przystojny wygląd mówią same za siebie. Równie przewrotna jest historia bohaterów, którzy znaleźli się w nowej dla siebie sytuacji i dali się ponieść chwili. W ten sposób ich życie się diametralnie zmieniło, a oni przeżyli coś niezapomnianego i porywającego. Reżyser filmu Woody Allen dał nam w taki sposób do zrozumienia, że nasze życie, to ciągła zagadka, że nigdy nie wiemy, co zdarzy się za chwilę, że jeden krok, nieprzemyślany może zmienić nasze życie. Robi to dowcipnie, ironicznie, oryginalnie i dosadnie, poprzez dialogi i grę aktorów. Dzięki temu nie możemy się nudzić oglądając ten film. Innym walorem filmu „Vicky Christina Barcelona” jest to, że reżyser pokazał nam współczesne widzenie miłości, która przez wielu jest postrzegana jako ulotna, chwilowa i przemijająca, a przez innych jako coś wiecznego, wartościowego i pięknego. Stąd łatwo zrozumieć, że Allen pyta nas o istotę miłości, jej naturę i pokazuje nam jak ona często jest przez nas traktowana. Przy tym nie mówi, że jedna jest zła, a inna dobra, ponieważ odpowiedź jaka powinna być pozostaje nam samym. Dodatkową atrakcją filmu są piękne krajobrazy, ujmujące zabytki sztuki, klimat hiszpański, które sprawiają, że możemy się poczuć przez chwilę, jakbyśmy sami zwiedzali Hiszpanię i podziwiali wszystko to, co ma nam do zaoferowania.
Przekonamy się o tym oglądając ten film, którego bohaterkami są tytułowe, dwie atrakcyjne i młode kobiety mieszkające w Stanach, które przyjechały do stolicy Hiszpanii spędzić wakacje. Pierwsza z nich Vicki (Rebecca Hall) jest pragmatyczką, twardo stąpająca po ziemi osobą, która ma poukładane plany na przyszłość, ponieważ zamierza wyjść za mąż i skończyć studia. Druga zaś Christina (Scarlett Johansson), to przeciwność swojej koleżanki, kobieta niepoukładana, spontaniczna, otwarta na nowe doświadczenia i szukająca przygód. I kiedy obie kobiety poznają w restauracji przystojnego artystę, który maluje obrazy, Juana Antonio (Javier Bardem), ich życie zostaje wywrócone do góry nogami, a one dają się mu uwieść i odkrywają świat, który dotychczas był im obcy. Wszystko za sprawą jednej, wspólnej podróży do jego rodzinnej miejscowości Oviedo na którą on je namówił.Z początku nieufna Vicki i traktująca na dystans nowego znajomego, zakochuje się w nim i nie wie co ma zrobić, ponieważ wkrótce wychodzi za mąż. Dla niej, to wielki szok i zupełnie nowe doświadczenie, bo dotychczas wiodła uporządkowane i spokojne życie. Natomiast Christina, jej przyjaciółka traktuje, to spotkanie jako kolejną przygodę w życiu i sposób na dobrą zabawę. Do czasu, gdy poznaje jego byłą żonę Marię Elenę, która ma wybuchowy temperament i histryczno-depresyjną osobowość, w tej roli Penelope Cruz. Wówczas relację pomiędzy Christiną, a Juanem Antonio się komplikują, ponieważ Marię i Juana łączą wciąż bliskie i nieco ekscentryczne stosunki. Czego dowodem jest to, że ona zamieszkuje razem z nim, kocha się, robi mu awantury, grozi bronią i co chwila ma huśtawkę nastrojów. Wkrótce do zwariowanej dwójki przyłącza się Christina, która razem z nimi eksperymentuje w łóżku i uczy się robienia dobrych zdjęć; lekcji jej udziela sama Maria Elena. W tym znakomicie zrealizowanym obrazie Woody Allen pokazuje nie tylko mistrzowską grę aktorów, w tym Penelope Cruz, która popisuje się przed nami swoimi zdolnościami aktorskimi: raz zamieniając się w namiętną kochankę, innym razem w obscesyjną żonę, która nie cofnie się przed niczym, by dopiąć swego. I co najważniejsze za każdym razem robi, to z wielki wdziękiem, czarem i klasą. Przekonująco także gra Scarlett Johansson, która wiarygodnie wciela się w rolę frywolnej i seksownej kobiety. Patrząc na jej twarz, oczy można śmiało rzec, że bije od niej seksapil i namiętność. Kobietom zaś polecam grę przystojnego hiszpańskiego aktora Javier Barden, który jako uwodziciel, kochanek i artysta czaruje i pociąga. Jego artystyczna osobowość, hiszpański temperament i przystojny wygląd mówią same za siebie. Równie przewrotna jest historia bohaterów, którzy znaleźli się w nowej dla siebie sytuacji i dali się ponieść chwili. W ten sposób ich życie się diametralnie zmieniło, a oni przeżyli coś niezapomnianego i porywającego. Reżyser filmu Woody Allen dał nam w taki sposób do zrozumienia, że nasze życie, to ciągła zagadka, że nigdy nie wiemy, co zdarzy się za chwilę, że jeden krok, nieprzemyślany może zmienić nasze życie. Robi to dowcipnie, ironicznie, oryginalnie i dosadnie, poprzez dialogi i grę aktorów. Dzięki temu nie możemy się nudzić oglądając ten film. Innym walorem filmu „Vicky Christina Barcelona” jest to, że reżyser pokazał nam współczesne widzenie miłości, która przez wielu jest postrzegana jako ulotna, chwilowa i przemijająca, a przez innych jako coś wiecznego, wartościowego i pięknego. Stąd łatwo zrozumieć, że Allen pyta nas o istotę miłości, jej naturę i pokazuje nam jak ona często jest przez nas traktowana. Przy tym nie mówi, że jedna jest zła, a inna dobra, ponieważ odpowiedź jaka powinna być pozostaje nam samym. Dodatkową atrakcją filmu są piękne krajobrazy, ujmujące zabytki sztuki, klimat hiszpański, które sprawiają, że możemy się poczuć przez chwilę, jakbyśmy sami zwiedzali Hiszpanię i podziwiali wszystko to, co ma nam do zaoferowania.
O tym jak żyć, by odnaleźć szczęście
W życiu trzeba dorosnąć do tego by znaleźć szczęście, miłość i równowagę. Jednak nie jest to łatwe. O czy możemy się przekonać oglądając film „Jak żyć”.
„Mój pomysł polega na tym, że w tym filmie nie szukam odpowiedzi na to jak żyć, tylko próbuję się zastanowić, czy warto w ogóle o to pytać" - mówi Szymon Jakubowski, scenarzysta i reżyser.
Życia nie da się przeżyć na skróty, Bez problemów i wewnętrznej przemiany. O czym przekonuje się główny bohater filmu „Jak żyć”. Kuba, bo o nim mowa ,to trzydziestoletni mężczyzna, który pracuje w barze, żyje z dnia na dzień i nie ma wielkich planów na swoje życie. W tej roli zobaczymy debiutanta Krzysztofa Ogłozę. Młody aktor traktował tą historię jako wyzwanie aktorskie i próbę zmierzenia się z zagraniem czegoś zupełnie nowego.
Kuba jest on wrażliwy, niepewny siebie, niedojrzały i często zachowuje się nieodpowiedzialnie. Wielki wpływ na to, jaki jest miała przedwczesna śmierć jego ojca, którego starali mu się zastąpić trzej wujkowie. Pierwszy z nich to silny goprowiec, drugi to pracowity właściciel firmy, a trzeci to wędrowny artysta. To do nich zwraca się on o pomoc gdy ma kłopoty.
Kiedy Kuba poznaje Ewę, której czarujący uśmiech go zniewala. W tej roli Anna Cieślak - aktorka znana z takich obrazów jak: "Generał Nila'", "Dlaczego nie?", "Czas honoru", zmienia się stopniowo z imprezowicza i lekkoducha w odpowiedzialnego mężczyznę.
Jednak za nim tak się stanie, trafia do więzienia, gdzie spotyka pewnego więźnia. W tej roli znakomity polski aktor Andrzej Grabowski - znany z takich filmów jak: „Pitbull”, „Dublerzy”, „Świadek koronny” itp. To jemu właśnie młody mężczyzna opowiada historię swojego związku z Ewą i o tym, jak wpadł w panikę, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem.
Dzięki rozmowie z nim i jego radom odnajduje sens życia i radość. Ponieważ przekonuje się, że najważniejszą rzeczą w życiu nie jest kariera i duże pieniądze, ale miłość i rodzina. To bowiem dzięki nim człowiek może znaleźć szczęście i wewnętrzną równowagę.
Z filmem wiąże się anegdota o której mówi Anna Cieślak. „Dwóch pijaczków podeszło do nas i zapytało: "Co wy tutaj robicie?". "Film kręcimy" - odpowiedzieliśmy. "Jaki film?". "Jak żyć?". "Jak żyć? – Nie wie pani, jak żyć? Ja pani powiem: tak żyć, żeby przeżyć".
Film "jak żyć?" może się podobać. Ponieważ próbuje odpowiedzieć na zasadnicze pytania, które stawia sobie każdy z nas gdy zaczyna dorastać: Jak żyć?, Co zrobić by stać się szczęśliwym? Ponadto robi to w sposób humorystyczny, zabawny. W ten sposób widz może dobrze się bawić oglądając ten film.
Ważna też jest tematyka filmu, której istotą jest przedstawienie historii współczesnych trzydziestolatków żyjących w Polsce, którzy często osiągają sukces zawodowy, zarabiają pieniądza. A nie mają zielonego pojęcia jak żyć ?
Kolejną zaletą filmu są znakomici aktorzy: Anna Cieślak – Ewa, Krzysztof Ogłoza – Kuba, Krzysztof Globisz - Wujek Zbyszek, Mieczysław Grąbka - Wujek Józek, Andrzej Franczyk - Wujek Tomek, Andrzej Grabowski – Więzień, Magdalena Walach- pielęgniarka.
Na uwagę zasługują też znakomite zdjęcia, których autorem jest Paweł Dyllus, dobra scenografia Justyny Krzepkowskiej, charakteryzacja Beaty Mikulińskiej.
Reżyserem i scenarzystą filmu jest debiutujący Szymon Jakubowski - absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Specjalizujący się w reżyserowaniu filmów krótkometrażowych, dokumentalnych, programów telewizyjnych, teledysków i reklam. Zdobywca wielu nagród festiwalowych.
Jego film krótkometrażowy "A Ty?", zdobył: I miejsce oraz nagrodę publiczności na Gliwickim Festiwalu Filmów Niezależnych 2004, Grand Prix na III Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Niezależnych w Opolu, Srebrną Iluzję na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Niezależnych ILUZJE w Szczecinie, III miejsce na go EAST Festiwal Wiesbaden w Niemczech.
„Mój pomysł polega na tym, że w tym filmie nie szukam odpowiedzi na to jak żyć, tylko próbuję się zastanowić, czy warto w ogóle o to pytać" - mówi Szymon Jakubowski, scenarzysta i reżyser.
Życia nie da się przeżyć na skróty, Bez problemów i wewnętrznej przemiany. O czym przekonuje się główny bohater filmu „Jak żyć”. Kuba, bo o nim mowa ,to trzydziestoletni mężczyzna, który pracuje w barze, żyje z dnia na dzień i nie ma wielkich planów na swoje życie. W tej roli zobaczymy debiutanta Krzysztofa Ogłozę. Młody aktor traktował tą historię jako wyzwanie aktorskie i próbę zmierzenia się z zagraniem czegoś zupełnie nowego.
Kuba jest on wrażliwy, niepewny siebie, niedojrzały i często zachowuje się nieodpowiedzialnie. Wielki wpływ na to, jaki jest miała przedwczesna śmierć jego ojca, którego starali mu się zastąpić trzej wujkowie. Pierwszy z nich to silny goprowiec, drugi to pracowity właściciel firmy, a trzeci to wędrowny artysta. To do nich zwraca się on o pomoc gdy ma kłopoty.
Kiedy Kuba poznaje Ewę, której czarujący uśmiech go zniewala. W tej roli Anna Cieślak - aktorka znana z takich obrazów jak: "Generał Nila'", "Dlaczego nie?", "Czas honoru", zmienia się stopniowo z imprezowicza i lekkoducha w odpowiedzialnego mężczyznę.
Jednak za nim tak się stanie, trafia do więzienia, gdzie spotyka pewnego więźnia. W tej roli znakomity polski aktor Andrzej Grabowski - znany z takich filmów jak: „Pitbull”, „Dublerzy”, „Świadek koronny” itp. To jemu właśnie młody mężczyzna opowiada historię swojego związku z Ewą i o tym, jak wpadł w panikę, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem.
Dzięki rozmowie z nim i jego radom odnajduje sens życia i radość. Ponieważ przekonuje się, że najważniejszą rzeczą w życiu nie jest kariera i duże pieniądze, ale miłość i rodzina. To bowiem dzięki nim człowiek może znaleźć szczęście i wewnętrzną równowagę.
Z filmem wiąże się anegdota o której mówi Anna Cieślak. „Dwóch pijaczków podeszło do nas i zapytało: "Co wy tutaj robicie?". "Film kręcimy" - odpowiedzieliśmy. "Jaki film?". "Jak żyć?". "Jak żyć? – Nie wie pani, jak żyć? Ja pani powiem: tak żyć, żeby przeżyć".
Film "jak żyć?" może się podobać. Ponieważ próbuje odpowiedzieć na zasadnicze pytania, które stawia sobie każdy z nas gdy zaczyna dorastać: Jak żyć?, Co zrobić by stać się szczęśliwym? Ponadto robi to w sposób humorystyczny, zabawny. W ten sposób widz może dobrze się bawić oglądając ten film.
Ważna też jest tematyka filmu, której istotą jest przedstawienie historii współczesnych trzydziestolatków żyjących w Polsce, którzy często osiągają sukces zawodowy, zarabiają pieniądza. A nie mają zielonego pojęcia jak żyć ?
Kolejną zaletą filmu są znakomici aktorzy: Anna Cieślak – Ewa, Krzysztof Ogłoza – Kuba, Krzysztof Globisz - Wujek Zbyszek, Mieczysław Grąbka - Wujek Józek, Andrzej Franczyk - Wujek Tomek, Andrzej Grabowski – Więzień, Magdalena Walach- pielęgniarka.
Na uwagę zasługują też znakomite zdjęcia, których autorem jest Paweł Dyllus, dobra scenografia Justyny Krzepkowskiej, charakteryzacja Beaty Mikulińskiej.
Reżyserem i scenarzystą filmu jest debiutujący Szymon Jakubowski - absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Specjalizujący się w reżyserowaniu filmów krótkometrażowych, dokumentalnych, programów telewizyjnych, teledysków i reklam. Zdobywca wielu nagród festiwalowych.
Jego film krótkometrażowy "A Ty?", zdobył: I miejsce oraz nagrodę publiczności na Gliwickim Festiwalu Filmów Niezależnych 2004, Grand Prix na III Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Niezależnych w Opolu, Srebrną Iluzję na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Niezależnych ILUZJE w Szczecinie, III miejsce na go EAST Festiwal Wiesbaden w Niemczech.
Mansfield Park - klasyczne Love Story
Odautorska recenzja trochę zapomnianego juz filmu jakim jest Mansfield Park
Pada, ludzie zmarznięci na ulicach. Jak zwykle nikt się nie uśmiecha. Przede mną kino, ciche, suche, śpiące. Na afiszu ,, Mansfield Park " Patrici Rozemy. Nazwisko znane mi z wcześniejszej realizacji- film ,, Kiedy noc zapada "( When the night is falling ), nominowany do Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Zaryzykuję...
Mało ludzi, fakt jest wcześnie. Reklamy. Film. Obraz trochę w stylu ,, Rozważnej i romantycznej"- Anga Lee.
Fanny Price ( Frances O'Connor ) jest biedną dziewczyną mieszkającą u wielce bogatego wujostwa, państwa Bertramów. Jej życie wypełnia samokształcenie, jazda konna, pomoc ciotce i rodzinie, haft. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej niski stan majątkowy przekreśla normalną przyszłość. Teraz liczy się tylko majątek i pozycja społeczna, wnętrze ludzkie jest praktycznie nie dostrzegane. Jedyną szansą na ciekawą, a może inaczej, dostatnią i ,,luxuśną" przyszłość, jest znalezienie bogatego męża. Ale na to Funny nie liczy. Dopiero przyjaźń z kuzynem Edmundem ( Johnny Lee Miller ) uświadamia jej, że jeszcze nie wszystko stracone. Oczywiście między tą parą rodzi się płomienne uczucie, lecz zanim się rozwinie czeka nas wiele zabawnych i smutnych perypetii, jakie u Jane Austen być muszą. Nie zdradzę jednak ich treści, sami państwo zobaczą. Do czego szczerze namawiam.
Kto mnie najbardziej zachwycił? Wszyscy aktorzy wywiązali się ze swojej roli, jednak ja stawiała bym na Henrego Crawforda ( Alesandro Nivola ), przyjaciela domu Bertramów. Ta rola wydaje mi się być niedoceniona przez krytykę, zachwyconą Frances O'Connor. Patrząc na grę tego aktora czuje się pasję połączoną z absolutnym zagubieniem. Jest w nim coś co po wyjściu z kina kazało mi rozwiązać szal. Jest w nim namiętność, szamotanie się z własnym ja. Tu warto również zwrócić uwagę na inną, całkiem niezauważoną postać- Toma Bertrama ( James Purefoy ). Podobny w swoim gniewie do Henrego, dusi nienawiść do ojca, pijąc i pojedynkując się z byle powodu. Obaj - targani sprzecznościami, są wspaniałym tłem historii miłości Funny i Edmunda.
Patricia Rozema stanęła na wysokości zadania, dając nam kolejną porcję miłego kina. Wprowadziła do scenariusza kilka wątków, które w powieści zupełnie nie mają miejsca. Wiele uwagi poświęciła problemowi niewolnictwa w XIX wieku. Wkrada się tu wiele mrocznych sekwencji, które dla niektórych entuzjastów prozy J. Austen są nie do pomyślenia. Tu mam nadzieję na małą sensacyjkę! Chociaż osobiście uważam, że owe motywy nadają filmowi troszkę ostrzejszy, a tym bardziej współczesny charakter. Bez komentarza jeśli chodzi o to, czy to dobrze, czy to źle. Każdy osądzi sam...
Film trwa 112 minut i przeznaczony jest dla widzów od 15 roku życia.
,,Mansfield Park"
wg. powieści Jane Austen
reż. Patricia Rozema
Wielka Brytania 1999
Pada, ludzie zmarznięci na ulicach. Jak zwykle nikt się nie uśmiecha. Przede mną kino, ciche, suche, śpiące. Na afiszu ,, Mansfield Park " Patrici Rozemy. Nazwisko znane mi z wcześniejszej realizacji- film ,, Kiedy noc zapada "( When the night is falling ), nominowany do Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Zaryzykuję...
Mało ludzi, fakt jest wcześnie. Reklamy. Film. Obraz trochę w stylu ,, Rozważnej i romantycznej"- Anga Lee.
Fanny Price ( Frances O'Connor ) jest biedną dziewczyną mieszkającą u wielce bogatego wujostwa, państwa Bertramów. Jej życie wypełnia samokształcenie, jazda konna, pomoc ciotce i rodzinie, haft. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej niski stan majątkowy przekreśla normalną przyszłość. Teraz liczy się tylko majątek i pozycja społeczna, wnętrze ludzkie jest praktycznie nie dostrzegane. Jedyną szansą na ciekawą, a może inaczej, dostatnią i ,,luxuśną" przyszłość, jest znalezienie bogatego męża. Ale na to Funny nie liczy. Dopiero przyjaźń z kuzynem Edmundem ( Johnny Lee Miller ) uświadamia jej, że jeszcze nie wszystko stracone. Oczywiście między tą parą rodzi się płomienne uczucie, lecz zanim się rozwinie czeka nas wiele zabawnych i smutnych perypetii, jakie u Jane Austen być muszą. Nie zdradzę jednak ich treści, sami państwo zobaczą. Do czego szczerze namawiam.
Kto mnie najbardziej zachwycił? Wszyscy aktorzy wywiązali się ze swojej roli, jednak ja stawiała bym na Henrego Crawforda ( Alesandro Nivola ), przyjaciela domu Bertramów. Ta rola wydaje mi się być niedoceniona przez krytykę, zachwyconą Frances O'Connor. Patrząc na grę tego aktora czuje się pasję połączoną z absolutnym zagubieniem. Jest w nim coś co po wyjściu z kina kazało mi rozwiązać szal. Jest w nim namiętność, szamotanie się z własnym ja. Tu warto również zwrócić uwagę na inną, całkiem niezauważoną postać- Toma Bertrama ( James Purefoy ). Podobny w swoim gniewie do Henrego, dusi nienawiść do ojca, pijąc i pojedynkując się z byle powodu. Obaj - targani sprzecznościami, są wspaniałym tłem historii miłości Funny i Edmunda.
Patricia Rozema stanęła na wysokości zadania, dając nam kolejną porcję miłego kina. Wprowadziła do scenariusza kilka wątków, które w powieści zupełnie nie mają miejsca. Wiele uwagi poświęciła problemowi niewolnictwa w XIX wieku. Wkrada się tu wiele mrocznych sekwencji, które dla niektórych entuzjastów prozy J. Austen są nie do pomyślenia. Tu mam nadzieję na małą sensacyjkę! Chociaż osobiście uważam, że owe motywy nadają filmowi troszkę ostrzejszy, a tym bardziej współczesny charakter. Bez komentarza jeśli chodzi o to, czy to dobrze, czy to źle. Każdy osądzi sam...
Film trwa 112 minut i przeznaczony jest dla widzów od 15 roku życia.
,,Mansfield Park"
wg. powieści Jane Austen
reż. Patricia Rozema
Wielka Brytania 1999
...You Talkin' 2 me?... - Taksówkarz
,,...YOU TALKING TO ME ?..."
(DO MNIE MÓWISZ ?)
Duszna impreza na trzynastym piętrze jakiegoś bloku, Ursynów . Znowu się zgubiłam . Za dużo ludzi, nikogo nie znam. Muzyka głośna i... pustka. Wracam. Metro nie chodzi, autobusu nie widać... Na Polinezyjską proszę...
Jakiż ten świat jest pokręcony, brudny i tonie w deszczu. Noc czy ranek, wszystko mi jedno i tak nie zasnę kolejny raz. Dlaczego on mi się tak przygląda? Zapytał czy jestem spoza Warszawy... Nie, ja jestem stąd. Zamyślenie. Warszawa, Nowy Jork, potem Brooklyn, Bronx, a przede mną Travis...
Oczami wyobraźni ustawiam sobie na ulicach, pustych ulicach, prostytutki, alfonsów pederastów. Dźwięk, wrzask przychodzi sam. Zmieniają mi się twarze. Uśmiech, zło, wyuzdanie, spełnienia, koniec, początek. On tylko patrzy. Wysiadam , zostaję i patrzę na wszystko inaczej. Potrzeba miłości na tle niebiesko- czerwonej nocy. Zwolnione tempo. Nie świecą gwiazdy. W uszach jazz Herrmanna. Czerwone światło. Nieletnia prostytutka na tylnym siedzeniu jego samochodu. Dwadzieścia zmiętych dolarów, I nic nie widział ? Syf. ,, ...Pewnego dnia ogromny deszcz zmiecie całe to gówno...".Noc, proszki musujące i porno. Porno zamiast komedii lub Antonioniego. Travis , Travis ...samotność.
Dzień. Odpowiednio dobrane nazwisko kandydata na Prezydenta. Kobieta ( Betsy ), która odchodzi zbyt prędko. Kwiaty więdną, a film był zbyt drastyczny. Może chciała poczekać, a może ... Miał więcej nie dzwonić. Przestał być jej Christopherson"skim lirykiem. Potworny mężczyzna wyrzucił go na ulicę. Jedyni znajomi to taksówkarze o mylnym pojęciu piękna. W sam raz na wypicie herbaty.
Kolejny kurs. Kolejny świr, tym razem chcący zabić swoją żonę. ...Zabić....zabić...oczyścić...Misja i kolejne porno. Tysiące umierających kwiatów po kątach mieszkania. ,,Ona jest taka jak wszystkie...".
I znowu, nieletnia Iris. Kwiat, pączek, sens... Dziecko w świecie brudu, upadły ideał, tulony reką alfonsa imieniem Mathew. Nie ma miłości, istnieją pieniądze.
Kupuje broń, po co ? Aby ,,...uderzyć piekielnie mocno..". Trenuje, pali wspomnienia, pisze list do rodziców. Piękny, spokojnie kłamiący list. Czeka. Próbuje. Goli głowę jak niegdyś wodzowie plemienia Irokezów, wkłada starą, wietnamską kurtkę (podczas wojny w Wietnamie służył w marynarce). Wojna jednoosobowa, bezszelestna, spełniająca. Nie mogę już. Nie chcę. A on podąża zabijać. Jest wybrańcem, na krótki czas Bogiem. Próba, ucieczka , strzały. Nie ma już Mathew i portiera z taniego hotelu, nie ma już więcej pomiętych dwudziestodolarówek, a kwiat rozwinie się zdala od brudu Nowojorskiej ulicy...
...Mój blok, moja ulica jakże spokojna o tej godzinie, jaka czysta i cicha... Chyba jeszcze się przejdę, nie chce mi się spać...
Teraz wydaje mi się, że wszystko czego świadkiem był Nowojorski taksówkarz- Travis, nie istnieje. Jeden strzał i wszystko znika. Co ciekawe, a może wcale nie, nie potrafiłam odebrać tego filmu jako apoteozy przemocy. Widzę go niejako w innym świetle.
,,Taksówkarz" - M. Scorsese, jest spełnieniem własnego posłannictwa. Piętnuje amoralność. Wynaturza jednostki obłudne i puste. Wspaniale pomyślana narracja, wszystkie problemy poznajemy z ust Travisa- głównego bohatera.
Nie wątpię, że do tak wielkiego sukcesu filmu przyczyniła się bardzo dobra gra aktorska J.Foster, R.De Niro i, jak zawsze genialnego, H.Keitela. Na uwagę zasługują też pewne zabiegi operatorskie. Światło, spowolnienia kadru łączone ze zmianą jego kolorystyki, ujęcia taksówki- prowadzenie kamery, detale ( np.: oczy ).
,,Taksówkarz" (1976) był pierwszym , nagrodzonym Oskarem, filmem M. Scorseze, w którym reżyser osiągnął niesamowitą ekspresję plastyczną oraz niezwykłą intensywność dramatyczną. Scenariusz napisał Paul Schrader, ten od ,,Ostatniego kuszenia Chrystusa.". Stroną muzyczną zajął się Bernard Herrmann.
Całość ma w sobie coś z rzeczywistości, coś ze snu i coś z horrou, pewna surrealność świata. A ulice z filmu M.Scorseze już na zawsze łączyć będę z malarskimi przedstawieniami Boscha. Nie wiem czy chciałabym je zobaczyć. Tak jak nie wiem czy chciałabym znaleźć się na płótnie Mistrza. Nie wiem co będzie jutro? Ale widzę czasem co dzieje się, w nocy, pod moimi oknami. I wiem, że kiedyś ,,...trzeba będzie to wszystko posprzątać..."
... A narazie, dobiegła końca moja przygoda z taksówki, mam nadzieję, że kiedyś się jaszcze powtórzy...
,,Taxi Driver"- film amerykański z 1976 roku
reżyseria- M. Scorsese
scenariusz- P. Schrader
zdjęcia- M. Chapman
muzyka-B. Herrmann
w rolach głównych- R. De Niro
J. Foster
H. Keitel
S. Shepherd
(DO MNIE MÓWISZ ?)
Duszna impreza na trzynastym piętrze jakiegoś bloku, Ursynów . Znowu się zgubiłam . Za dużo ludzi, nikogo nie znam. Muzyka głośna i... pustka. Wracam. Metro nie chodzi, autobusu nie widać... Na Polinezyjską proszę...
Jakiż ten świat jest pokręcony, brudny i tonie w deszczu. Noc czy ranek, wszystko mi jedno i tak nie zasnę kolejny raz. Dlaczego on mi się tak przygląda? Zapytał czy jestem spoza Warszawy... Nie, ja jestem stąd. Zamyślenie. Warszawa, Nowy Jork, potem Brooklyn, Bronx, a przede mną Travis...
Oczami wyobraźni ustawiam sobie na ulicach, pustych ulicach, prostytutki, alfonsów pederastów. Dźwięk, wrzask przychodzi sam. Zmieniają mi się twarze. Uśmiech, zło, wyuzdanie, spełnienia, koniec, początek. On tylko patrzy. Wysiadam , zostaję i patrzę na wszystko inaczej. Potrzeba miłości na tle niebiesko- czerwonej nocy. Zwolnione tempo. Nie świecą gwiazdy. W uszach jazz Herrmanna. Czerwone światło. Nieletnia prostytutka na tylnym siedzeniu jego samochodu. Dwadzieścia zmiętych dolarów, I nic nie widział ? Syf. ,, ...Pewnego dnia ogromny deszcz zmiecie całe to gówno...".Noc, proszki musujące i porno. Porno zamiast komedii lub Antonioniego. Travis , Travis ...samotność.
Dzień. Odpowiednio dobrane nazwisko kandydata na Prezydenta. Kobieta ( Betsy ), która odchodzi zbyt prędko. Kwiaty więdną, a film był zbyt drastyczny. Może chciała poczekać, a może ... Miał więcej nie dzwonić. Przestał być jej Christopherson"skim lirykiem. Potworny mężczyzna wyrzucił go na ulicę. Jedyni znajomi to taksówkarze o mylnym pojęciu piękna. W sam raz na wypicie herbaty.
Kolejny kurs. Kolejny świr, tym razem chcący zabić swoją żonę. ...Zabić....zabić...oczyścić...Misja i kolejne porno. Tysiące umierających kwiatów po kątach mieszkania. ,,Ona jest taka jak wszystkie...".
I znowu, nieletnia Iris. Kwiat, pączek, sens... Dziecko w świecie brudu, upadły ideał, tulony reką alfonsa imieniem Mathew. Nie ma miłości, istnieją pieniądze.
Kupuje broń, po co ? Aby ,,...uderzyć piekielnie mocno..". Trenuje, pali wspomnienia, pisze list do rodziców. Piękny, spokojnie kłamiący list. Czeka. Próbuje. Goli głowę jak niegdyś wodzowie plemienia Irokezów, wkłada starą, wietnamską kurtkę (podczas wojny w Wietnamie służył w marynarce). Wojna jednoosobowa, bezszelestna, spełniająca. Nie mogę już. Nie chcę. A on podąża zabijać. Jest wybrańcem, na krótki czas Bogiem. Próba, ucieczka , strzały. Nie ma już Mathew i portiera z taniego hotelu, nie ma już więcej pomiętych dwudziestodolarówek, a kwiat rozwinie się zdala od brudu Nowojorskiej ulicy...
...Mój blok, moja ulica jakże spokojna o tej godzinie, jaka czysta i cicha... Chyba jeszcze się przejdę, nie chce mi się spać...
Teraz wydaje mi się, że wszystko czego świadkiem był Nowojorski taksówkarz- Travis, nie istnieje. Jeden strzał i wszystko znika. Co ciekawe, a może wcale nie, nie potrafiłam odebrać tego filmu jako apoteozy przemocy. Widzę go niejako w innym świetle.
,,Taksówkarz" - M. Scorsese, jest spełnieniem własnego posłannictwa. Piętnuje amoralność. Wynaturza jednostki obłudne i puste. Wspaniale pomyślana narracja, wszystkie problemy poznajemy z ust Travisa- głównego bohatera.
Nie wątpię, że do tak wielkiego sukcesu filmu przyczyniła się bardzo dobra gra aktorska J.Foster, R.De Niro i, jak zawsze genialnego, H.Keitela. Na uwagę zasługują też pewne zabiegi operatorskie. Światło, spowolnienia kadru łączone ze zmianą jego kolorystyki, ujęcia taksówki- prowadzenie kamery, detale ( np.: oczy ).
,,Taksówkarz" (1976) był pierwszym , nagrodzonym Oskarem, filmem M. Scorseze, w którym reżyser osiągnął niesamowitą ekspresję plastyczną oraz niezwykłą intensywność dramatyczną. Scenariusz napisał Paul Schrader, ten od ,,Ostatniego kuszenia Chrystusa.". Stroną muzyczną zajął się Bernard Herrmann.
Całość ma w sobie coś z rzeczywistości, coś ze snu i coś z horrou, pewna surrealność świata. A ulice z filmu M.Scorseze już na zawsze łączyć będę z malarskimi przedstawieniami Boscha. Nie wiem czy chciałabym je zobaczyć. Tak jak nie wiem czy chciałabym znaleźć się na płótnie Mistrza. Nie wiem co będzie jutro? Ale widzę czasem co dzieje się, w nocy, pod moimi oknami. I wiem, że kiedyś ,,...trzeba będzie to wszystko posprzątać..."
... A narazie, dobiegła końca moja przygoda z taksówki, mam nadzieję, że kiedyś się jaszcze powtórzy...
,,Taxi Driver"- film amerykański z 1976 roku
reżyseria- M. Scorsese
scenariusz- P. Schrader
zdjęcia- M. Chapman
muzyka-B. Herrmann
w rolach głównych- R. De Niro
J. Foster
H. Keitel
S. Shepherd
Lektor
Recenzja filmu "Lektor" w reżyserii Stephena Daldry.
Film bez życia i o jego pozbawianiu. Nic więcej nie trzeba już pisać o "Lektorze". Nie wiem jakie są opinie na temat tego filmu. Poczytam, gdy napiszę swoją, niezabarwioną cudzymi.
Kate Winslet zdobyła za niego m. in. Oskara, Złotego Globa i BAFTA. Zasłużenie? I tak i nie. Tak, jeśli aktorstwo polega na pałętaniu się po planie, epatowaniu nagim ciałem i doprowadzanie widza do pełnej irytacji grą aktorską. Nie, jeśli dostała nagrody właśnie za ową grę samą w sobie.
Winslet strasznie irytuje - jej Hanna Schmitz to postać zupełnie pozbawiona kontektu, nie osadzona w rzeczywistości Niemiec lat powojennych. Równie dobrze kobietę, którą grała można by obsadzić w bajce Walta Disneya i byłaby tak samo pozbawiona wyrazu, nijaka. Nie czuje się do niej nienawiści, sympatii, współczucia. Nic.
Jedyny wyraz temu filmowi daje Ralph Finnes w roli dorosłego Michaela Berga, aczkolwiek z jego poprzednich ról wiemy, że stać go na więcej, i 19-letni aktor David Kross, który zagrał postać młodego Michaela. W sumie jest to jedyny aktor, co do którego można napisać "zagrał postać".
"Lektor" to film o kobiecie, która zamordowała 300 osób oraz przyczyniła się do śmierci tysiąca innych w obozie koncentracyjnym, w którym była strażniczką. Nawiązała też romans z młodszym od siebie Michaelem. Po kilku miesiącach Hanna odchodzi od niego. Po 8 latach Michael śledząc w ramach studiów, zbrodnie nazistowskich morderców, znowu spotyka Hanne, a ta żeby ukryć przed ludźmi fakt, że nie umie czytać i pisać przyznaje się do winy, skazując się tym samym na resztę życia w więzieniu. Lata spędzane w nim "umilają" jej taśmy przysyłane przez Michaela. Taśmy, na których nagrał jej książki, jakich sama nie umiała przeczytać.
Nie czuję obowiązku pochwalenia tego filmu tylko dlatego, że jest pośrednio o holokauście, a o tym mówi się zciszonym głosem i z pokorą lub w ogóle. Film kończy się i... jest to jedyna dobra strona tego wyrobu filmopodobnego. Muzyka, scenariusz, reżyseria... bez wyrazu, nijakie. Nic nie pozostaje w pamięci poza obwisłymi piersiami odchudzonej Kate Winslet. Oskar dla niej jest w tym przypadku potwierdzeniem, że ta nagroda już dawno przestała być wyznacznikiem wartości filmu czy też gry aktorskiej. Dobrej gry aktorskiej.
Jeśli nie macie chwilowo czasu lub pieniędzy na wizytę w kinie - w tym przypadku nie ma czego żałować.
Film bez życia i o jego pozbawianiu. Nic więcej nie trzeba już pisać o "Lektorze". Nie wiem jakie są opinie na temat tego filmu. Poczytam, gdy napiszę swoją, niezabarwioną cudzymi.
Kate Winslet zdobyła za niego m. in. Oskara, Złotego Globa i BAFTA. Zasłużenie? I tak i nie. Tak, jeśli aktorstwo polega na pałętaniu się po planie, epatowaniu nagim ciałem i doprowadzanie widza do pełnej irytacji grą aktorską. Nie, jeśli dostała nagrody właśnie za ową grę samą w sobie.
Winslet strasznie irytuje - jej Hanna Schmitz to postać zupełnie pozbawiona kontektu, nie osadzona w rzeczywistości Niemiec lat powojennych. Równie dobrze kobietę, którą grała można by obsadzić w bajce Walta Disneya i byłaby tak samo pozbawiona wyrazu, nijaka. Nie czuje się do niej nienawiści, sympatii, współczucia. Nic.
Jedyny wyraz temu filmowi daje Ralph Finnes w roli dorosłego Michaela Berga, aczkolwiek z jego poprzednich ról wiemy, że stać go na więcej, i 19-letni aktor David Kross, który zagrał postać młodego Michaela. W sumie jest to jedyny aktor, co do którego można napisać "zagrał postać".
"Lektor" to film o kobiecie, która zamordowała 300 osób oraz przyczyniła się do śmierci tysiąca innych w obozie koncentracyjnym, w którym była strażniczką. Nawiązała też romans z młodszym od siebie Michaelem. Po kilku miesiącach Hanna odchodzi od niego. Po 8 latach Michael śledząc w ramach studiów, zbrodnie nazistowskich morderców, znowu spotyka Hanne, a ta żeby ukryć przed ludźmi fakt, że nie umie czytać i pisać przyznaje się do winy, skazując się tym samym na resztę życia w więzieniu. Lata spędzane w nim "umilają" jej taśmy przysyłane przez Michaela. Taśmy, na których nagrał jej książki, jakich sama nie umiała przeczytać.
Nie czuję obowiązku pochwalenia tego filmu tylko dlatego, że jest pośrednio o holokauście, a o tym mówi się zciszonym głosem i z pokorą lub w ogóle. Film kończy się i... jest to jedyna dobra strona tego wyrobu filmopodobnego. Muzyka, scenariusz, reżyseria... bez wyrazu, nijakie. Nic nie pozostaje w pamięci poza obwisłymi piersiami odchudzonej Kate Winslet. Oskar dla niej jest w tym przypadku potwierdzeniem, że ta nagroda już dawno przestała być wyznacznikiem wartości filmu czy też gry aktorskiej. Dobrej gry aktorskiej.
Jeśli nie macie chwilowo czasu lub pieniędzy na wizytę w kinie - w tym przypadku nie ma czego żałować.
Slumdog. Milioner z ulicy - recenzja książki
„Slumdog. Milioner z ulicy” to film, który zdominował ceremonię rozdania Oscarów w 2009 roku.
„Slumdog. Milioner z ulicy” jest filmem, który zdominował ceremonię rozdania Oscarów w 2009 roku. Wywołał on ogromne wrażenie nie tylko na widzach, ale także na krytykach filmowych. Historia opowiada o niczym innym jak o życiu. O życiu bez oszustw, efektów specjalnych... o losie biednego chłopca ze slumsów, który marzy o tym aby kiedyś doczekać się godnego życia na poziomie.

Jamal Malik - 18-letni chłopak z Bombaju bierze udział w indyjskiej edycji "Milionerów" i czeka go ostatnie pytanie do maksymalnej wygranej. Ze względu na to, że prowadzącemu program ciężko uwierzyć, ze Jamal doszedł tak daleko bez oszustw, nasyła na niego policję. W tym momencie odsłania się przed nami zaskakująca i dość mocna historia młodego chłopaka, któremu odpowiedzi na pytania udzieliło samo życie. Świat wykreowany na tle krajobrazów Bombaju zachwyca wszystkich nie tylko ze względu na ukazanie Indii bez przepychu, rozmachu i blasków do jakich przyzwyczajeni jesteśmy po filmach bollywoodzkich, ale także dzięki prawdziwym emocjom zwykłych ludzi.
Film zaskarbił sobie sympatię także dzięki genialnej ścieżce dźwiękowej, która została nagrodzona i do zapoznania z którą serdecznie zapraszam. Czy „Slumdog. Milioner z ulicy” zasłużył sobie na aż tyle Oscarów? Najlepiej przekonać się samemu. Jeśli więc przegapiłeś ten film w kinie, wybierz się do najbliższej wypożyczalni DVD.
„Slumdog. Milioner z ulicy” jest filmem, który zdominował ceremonię rozdania Oscarów w 2009 roku. Wywołał on ogromne wrażenie nie tylko na widzach, ale także na krytykach filmowych. Historia opowiada o niczym innym jak o życiu. O życiu bez oszustw, efektów specjalnych... o losie biednego chłopca ze slumsów, który marzy o tym aby kiedyś doczekać się godnego życia na poziomie.
Jamal Malik - 18-letni chłopak z Bombaju bierze udział w indyjskiej edycji "Milionerów" i czeka go ostatnie pytanie do maksymalnej wygranej. Ze względu na to, że prowadzącemu program ciężko uwierzyć, ze Jamal doszedł tak daleko bez oszustw, nasyła na niego policję. W tym momencie odsłania się przed nami zaskakująca i dość mocna historia młodego chłopaka, któremu odpowiedzi na pytania udzieliło samo życie. Świat wykreowany na tle krajobrazów Bombaju zachwyca wszystkich nie tylko ze względu na ukazanie Indii bez przepychu, rozmachu i blasków do jakich przyzwyczajeni jesteśmy po filmach bollywoodzkich, ale także dzięki prawdziwym emocjom zwykłych ludzi.
Film zaskarbił sobie sympatię także dzięki genialnej ścieżce dźwiękowej, która została nagrodzona i do zapoznania z którą serdecznie zapraszam. Czy „Slumdog. Milioner z ulicy” zasłużył sobie na aż tyle Oscarów? Najlepiej przekonać się samemu. Jeśli więc przegapiłeś ten film w kinie, wybierz się do najbliższej wypożyczalni DVD.
Push
Push - recenzja filmu
Jako fan gatunku, wzbogacony o doznania, jakich dostarczyła mi naszpikowana akcją zapowiedź filmu, szedłem do kina pełen optymizmu. Wszedłem optymistą, wyszedłem... z mieszanymi uczuciami.
Nastawiłem się na ciekawą historię... Nie, tak naprawdę nastawiłem się na pokaz akcji i efektów specjalnych. Tych dwóch ostatnich niestety jest w filmie jak na lekarstwo. Stało się mnie więcej to, czego świadkami byliśmy już chociażby przy nowej wersji Miami Vice – cała akcja zmieściła się w filmowym trailerze. Pozostało mi więc zadowolić się w miarę ciekawą fabułą, a przede wszystkim obcowaniem z odtwórcami głównych ról.
O co chodzi w Push? Sprawa jest prosta. Gdzieś na świecie, żyją między nami ludzie o nadprzyrodzonych zdolnościach (telepaci, telekinetycy, jasnowidze, posiadacze niezwykle wyczulonego węchu czy rozsadzającego szyby i - uwaga – ryby (!) głosu. Jak dowiadujemy się z szybkiego wprowadzenia, ludzie ci stali się obiektem zainteresowania różnych służb rządowych już w czasach hitlerowskich Niemiec i dla wielu są nim do dziś. Jak nie trudno się domyślić tymi zdolnościami interesują się również (jakże by inaczej) amerykańskie tajne służby, które przy pomocy medykamentu wzmagającego owe, dążą do stworzenia żołnierza doskonałego. Szkopuł w tym, że wspomniany specyfik dla naszych bohaterów jest śmiertelnie niebezpieczny. A jeśli tak, to trzeba agentów rządowych unikać i przy pomocy wrodzonych zdolności walczyć o prawo do normalnego życia. Tak w dużym skrócie prezentuje się historia zawarta w filmie.
Reżyser Paul McGuigan (znany przede wszystkim z dwóch produkcji z Joshem Hartnettem – Apartament i Zabójczy numer) staje przed trudnym zadaniem. Musi wnieść do mocno ostatnio eksploatowanego tematu nadprzyrodzonych zdolności (patrz: Jumper, Heroes i wszelkie komiksowe adaptacje) czegoś nowego. Czy mu sie to udaje? Mamy w filmie niewątpliwie kilka z rozmachem pokazanych scen, w których główny bohater (Chris Evans) wykorzystuje swoje telekinetyczne umiejętności, mamy wiele ciekawych krajobrazów i lokalizacji (magiczny Hong Kong), ale przede wszystkim, mamy, częściej niż dotychczas w filmach wykorzystywane nietypowe zdjęcia i sposób prowadzenia kamery, które zwykle w kinie były domeną sennych widzeń lub wizji z przeszłości bohaterów – mam tu na myśli specyficzną kolorystykę, oraz nieco niewyraźny, jakby matowy, „ziarnisty” obraz, które widząc na ekranie naszego telewizora próbowalibyśmy nieco skorygować wykorzystując opcje jasności i kontrastu. Ten nietypowy sposób przedstawienia wielu scen należy bez wątpienia do zalet tego filmu.
W Push nie jestnajważniejsza sama historia, akcja czy efekty specjalne. Siłą filmu są aktorzy odtwarzający główne role. Niezwykle sympatyczny (to najlepsze słowo jakie przychodzi mi do głowy) główny bohater – Chris Evans (znany przede wszystkim z filmów: Komórka i Fantastyczna Czwórka), jak zwykle charyzmatyczny Djimon Hounsou, posiadaczka bardzo ciekawej, nietypowej urody – Camilla Belle (Kiedy dzwoni nieznajomy) i przede wszystkim świetna Dakota Fanning, która pokazuje, że jest aktorką różnorodną i w produkcji z założenia lekkiej, łatwej i przyjemnej radzi sobie równie dobrze, co w tych bardziej ambitnych. To właśnie oni, a nie starania scenarzystów, by ich losy wzbogacić o niezliczoną ilość komplikacji, ratują film przed utonięciem w całej masie podobnych produkcji.
Wybierając się na Push nie należy liczyć na nieprzerwaną akcję, bo tak naprawdę tej zaznałem więcej przed samym seansem, gdy w czasie reklam, po raz kolejny obejrzałem zapowiedź nowej wersji Star Treka (szykuje się nam świetny początek nowej serii). Proponuję wybrać się na tę produkcję, po prostu po to, by potowarzyszyć grupie ciekawych postaci w podróży po malowniczym Hong Kongu, z nadzieję, że ich zmagania o wolność i bezpieczeństwo zakończą się powodzeniem.
Czy idąc do kina spodziewałem się czegoś innego? Lepszego? Tak. Czy żałuję, że zapłaciłem za bilet i obejrzałem film? Nie.
Jako fan gatunku, wzbogacony o doznania, jakich dostarczyła mi naszpikowana akcją zapowiedź filmu, szedłem do kina pełen optymizmu. Wszedłem optymistą, wyszedłem... z mieszanymi uczuciami.
Nastawiłem się na ciekawą historię... Nie, tak naprawdę nastawiłem się na pokaz akcji i efektów specjalnych. Tych dwóch ostatnich niestety jest w filmie jak na lekarstwo. Stało się mnie więcej to, czego świadkami byliśmy już chociażby przy nowej wersji Miami Vice – cała akcja zmieściła się w filmowym trailerze. Pozostało mi więc zadowolić się w miarę ciekawą fabułą, a przede wszystkim obcowaniem z odtwórcami głównych ról.
O co chodzi w Push? Sprawa jest prosta. Gdzieś na świecie, żyją między nami ludzie o nadprzyrodzonych zdolnościach (telepaci, telekinetycy, jasnowidze, posiadacze niezwykle wyczulonego węchu czy rozsadzającego szyby i - uwaga – ryby (!) głosu. Jak dowiadujemy się z szybkiego wprowadzenia, ludzie ci stali się obiektem zainteresowania różnych służb rządowych już w czasach hitlerowskich Niemiec i dla wielu są nim do dziś. Jak nie trudno się domyślić tymi zdolnościami interesują się również (jakże by inaczej) amerykańskie tajne służby, które przy pomocy medykamentu wzmagającego owe, dążą do stworzenia żołnierza doskonałego. Szkopuł w tym, że wspomniany specyfik dla naszych bohaterów jest śmiertelnie niebezpieczny. A jeśli tak, to trzeba agentów rządowych unikać i przy pomocy wrodzonych zdolności walczyć o prawo do normalnego życia. Tak w dużym skrócie prezentuje się historia zawarta w filmie.
Reżyser Paul McGuigan (znany przede wszystkim z dwóch produkcji z Joshem Hartnettem – Apartament i Zabójczy numer) staje przed trudnym zadaniem. Musi wnieść do mocno ostatnio eksploatowanego tematu nadprzyrodzonych zdolności (patrz: Jumper, Heroes i wszelkie komiksowe adaptacje) czegoś nowego. Czy mu sie to udaje? Mamy w filmie niewątpliwie kilka z rozmachem pokazanych scen, w których główny bohater (Chris Evans) wykorzystuje swoje telekinetyczne umiejętności, mamy wiele ciekawych krajobrazów i lokalizacji (magiczny Hong Kong), ale przede wszystkim, mamy, częściej niż dotychczas w filmach wykorzystywane nietypowe zdjęcia i sposób prowadzenia kamery, które zwykle w kinie były domeną sennych widzeń lub wizji z przeszłości bohaterów – mam tu na myśli specyficzną kolorystykę, oraz nieco niewyraźny, jakby matowy, „ziarnisty” obraz, które widząc na ekranie naszego telewizora próbowalibyśmy nieco skorygować wykorzystując opcje jasności i kontrastu. Ten nietypowy sposób przedstawienia wielu scen należy bez wątpienia do zalet tego filmu.
W Push nie jestnajważniejsza sama historia, akcja czy efekty specjalne. Siłą filmu są aktorzy odtwarzający główne role. Niezwykle sympatyczny (to najlepsze słowo jakie przychodzi mi do głowy) główny bohater – Chris Evans (znany przede wszystkim z filmów: Komórka i Fantastyczna Czwórka), jak zwykle charyzmatyczny Djimon Hounsou, posiadaczka bardzo ciekawej, nietypowej urody – Camilla Belle (Kiedy dzwoni nieznajomy) i przede wszystkim świetna Dakota Fanning, która pokazuje, że jest aktorką różnorodną i w produkcji z założenia lekkiej, łatwej i przyjemnej radzi sobie równie dobrze, co w tych bardziej ambitnych. To właśnie oni, a nie starania scenarzystów, by ich losy wzbogacić o niezliczoną ilość komplikacji, ratują film przed utonięciem w całej masie podobnych produkcji.
Wybierając się na Push nie należy liczyć na nieprzerwaną akcję, bo tak naprawdę tej zaznałem więcej przed samym seansem, gdy w czasie reklam, po raz kolejny obejrzałem zapowiedź nowej wersji Star Treka (szykuje się nam świetny początek nowej serii). Proponuję wybrać się na tę produkcję, po prostu po to, by potowarzyszyć grupie ciekawych postaci w podróży po malowniczym Hong Kongu, z nadzieję, że ich zmagania o wolność i bezpieczeństwo zakończą się powodzeniem.
Czy idąc do kina spodziewałem się czegoś innego? Lepszego? Tak. Czy żałuję, że zapłaciłem za bilet i obejrzałem film? Nie.
Za jakie grzechy
Za jakie grzechy - recenzja filmu
Komedie romantyczne wymyślono po to, aby bawić, rozczulać, a przede wszystkim dawać nadzieję (nie tylko kobietom, chociaż to one zwyczajowo są głównym odbiorcą tego typu obrazów) na znalezienie swojej drugiej połówki i spełnienie marzeń o wiecznie szczęśliwym życiu we dwoje. Może właśnie dlatego rzadko kiedy komedie romantyczne doczekują się dalszych ciągów, tzw. sequeli, a jeśli już, to pomimo ponownego naszpikowania fabuły mniej lub bardziej zabawnymi problemami głównej bohaterki – powtórnie wszystko zmierza ku szczęśliwemu końcowi (pytanie tylko, na jak długo szczęśliwemu?).
Mówienie więc o komediach romantycznych, że są przewidywalne, jednowymiarowe czy schematyczne, to jak zarzucanie cukierkom, że są słodkie. Takież jest właśnie założenie komedii romantycznej. Obojętnie, czy jest w niej więcej komedii czy romantyzmu – ma być śmiesznie, uroczo, a nade wszystko ma być bardzo miłośnie.
Tak samo jest z najnowszą komedią romantyczną, w której w główną kobiecą rolę wcieliła się (mam na końcu języka – królowa komedii romantycznej, ale byłoby to niezwykle krzywdzące podsumowanie dorobku tej pani) Renee Zellweger. Aktorka, która absolutnie nie musi już udowadniać swojego talentu ani do komedii romantycznej, ani do jakiegokolwiek innego gatunku, wyraźnie dobrze się w nim czuje i bardzo lubi się w tego typu filmach pokazywać. Choć ogół mniej wyrobionych widzów kojarzy ją przede wszystkim z fantastyczną, utytą i rozbrajająco głupiutką Bridget Jones, Renee ma na swoim koncie również role tak fenomenalne jak Ruby Thewes (Wzgórze nadziei), czy kreacje może nieco mniej wyraziste, ale w ciekawych obrazach: Roxie Hart z Chicago, Barbara Novak (Do diabła z miłością – kolejna komedia romantyczna, ale jaka! Palce lizać!) czy Dorothy Boyd (Jerry Maguire) to tylko kilka przykładowych kreacji tej pani. Ten ostatni film był przede wszystkim pokazem umiejętności aktorskich Toma Cruisa i Cuby Goodinga Jr., ale i Renee wypadła tam bardzo korzystanie, chociaż przyznać trzeba – zauważalna jedynie jako tło dla obu panów.
Wracając jednak do Za jakie grzechy – w recenzjach filmowych przeważa rozczarowanie, zarzut o przewidywalność czy schematyczność. A ja się w tym miejscu pytam – jak stworzyć nieprzewidywalną komedię romantyczną?! Ze schematycznością rzeczywiście można sobie poradzić (przykładem chociażby wyżej wspomniane Do diabła z miłością), ale z przewidywalnością już gorzej. Przy założeniu, że główna bohaterka żeńska i główny męski bohater mają być dla siebie stworzeni i powinni być razem do końca świata nie da się uciec przed przewidywalnością. Przy założeniu, że wszędzie, nawet na najbardziej zasypanej śniegiem wsi (bez obrazy dla mieszkańców małych miejscowości) znaleźć można miłość swego życia, Pana Idealnego – nie da się uciec przed przewidywalnością. Przy założeniu, że któreś z dwójki naszych bohaterów (a może nawet obydwoje) będzie musiało przejść małą przemianę duchową, przewartościowanie czy chociażby gruntowne samopoznanie – jak uniknąć przewidywalności?
Owszem, można zarzucić temu filmowi opieranie się na doskonale znanych chwytach nie tylko tego gatunku, wykorzystanie jedynie garści mniej lub bardziej ogranych schematów, i co może chyba stanowić największy zarzut dla filmowców – stereotypowość w pojmowaniu ludzi z miasta i ludzi ze wsi. Ale nie o to w tym filmie tak na prawdę chodzi. Może i mamy tutaj podążenie po linii najmniejszego oporu (miasto – samotność, wyobcowanie, chłód, wieś – wzajemne wspieranie się wspólnoty, ciepłe i miłe spotkania towarzyskie), ale też to, co jest najważniejsze – spotkanie kobiety i mężczyzny. Bez fanfar. Tak po prostu.
Chociaż wydawałoby się, że Lucy została w tym filmie wykreowana na silną karierowiczkę, sama w pewnym momencie przyznaje, co jest o tyle zaskakujące, że rzadkie u tego typu fabularnych postaci, że właściwie nie ma nic przeciwko swatom. Ted za to, mężczyzna zwyczajowo po przejściach, po prostu nie szuka nowej miłości, opieka nad córką wypełnia mu cały czas (nad córką, która dodajmy, tej opieki potrzebuje coraz mniej). Wydaje się, że Lucy po prostu zjawiła się w odpowiednim momencie w jego życiu, a on jedynie poddając się jego biegowi – gotowy jest spróbować życia w związku po raz wtóry.
Film, chociaż zbudowany na schematach, korzysta z nich w sposób umiarkowany i, rzec by można, bardzo subtelnie. Lucy wcale nie jest korporacyjnym rekinem, który jednym ruchem brwi zmiata z powierzchni ziemi nierentowne fabryki. Ted wcale nie zostaje wykreowany na klasycznego mizogina. Mieszkańcy New Ulm, chociaż prości i nieobyci
w świecie, absolutnie nie zasługują na miano miastofobów. Nie ich winą jest, że nowinki techniczne docierają do nich o wiele później niż do amerykańskich metropolii. Nie oni też stworzyli sobie cztery pory roku, z mroźną zimą na czele, czego przybyła prosto z Miami Lucy się nie spodziewała. I chociaż może rzeczywiście scenariusz zakłada wyciągnięcie na wierzch i obśmianie całej tej małomiasteczkowej kultury, tak na prawdę jest ona urocza i godna podziwu. A także zazdrości. I owszem, można było tutaj schematami pograć nieco subtelniej, ale ogólnego dobrego wrażenia bynajmniej takie wpadki nie psują.
Daleka jestem od głoszenia tezy, że w tym gatunku nic już świeżego powstać nie może, że gatunek się skończył i, że od jakiegoś czasu można jedynie szafować zestawem ogranych gagów i chwytów scenariuszowych. Nie wymagam też od twórców i aktorów wspinania się na wyżyny dramatyzmu. Komedia romantyczna ma bawić. Za jakie grzechy jak najbardziej to robi. Ma odstresować po ciężkim dniu pracy. Ten punkt także spełnia. Ma dostarczać estetycznych widoków, a także uczuciowych przeżyć (obojętne, jakie to uczucia). I tego temu filmowi też nie brakuje.
Gdzież więc leży pies pogrzebany? Może w zbyt wielkich oczekiwaniach widzów, późniejszych recenzentów zarzucających schematyczność i jednowymiarowość tego obrazu. Radziłabym więc najpierw dowiedzieć się chociażby, na jaki gatunek filmowy wybierają się do kina. To powinno oszczędzić im rozczarowań i przykrych doświadczeń. Koneserzy gatunku, mimo kilku potknięć twórców, powinni być zadowoleni. Nawet, jeśli ten obraz nie zagości na długo w ich pamięci, będzie przynajmniej chwilową rozrywką. A na tym przecież głównie komedii romantycznej zależy.
Komedie romantyczne wymyślono po to, aby bawić, rozczulać, a przede wszystkim dawać nadzieję (nie tylko kobietom, chociaż to one zwyczajowo są głównym odbiorcą tego typu obrazów) na znalezienie swojej drugiej połówki i spełnienie marzeń o wiecznie szczęśliwym życiu we dwoje. Może właśnie dlatego rzadko kiedy komedie romantyczne doczekują się dalszych ciągów, tzw. sequeli, a jeśli już, to pomimo ponownego naszpikowania fabuły mniej lub bardziej zabawnymi problemami głównej bohaterki – powtórnie wszystko zmierza ku szczęśliwemu końcowi (pytanie tylko, na jak długo szczęśliwemu?).
Mówienie więc o komediach romantycznych, że są przewidywalne, jednowymiarowe czy schematyczne, to jak zarzucanie cukierkom, że są słodkie. Takież jest właśnie założenie komedii romantycznej. Obojętnie, czy jest w niej więcej komedii czy romantyzmu – ma być śmiesznie, uroczo, a nade wszystko ma być bardzo miłośnie.
Tak samo jest z najnowszą komedią romantyczną, w której w główną kobiecą rolę wcieliła się (mam na końcu języka – królowa komedii romantycznej, ale byłoby to niezwykle krzywdzące podsumowanie dorobku tej pani) Renee Zellweger. Aktorka, która absolutnie nie musi już udowadniać swojego talentu ani do komedii romantycznej, ani do jakiegokolwiek innego gatunku, wyraźnie dobrze się w nim czuje i bardzo lubi się w tego typu filmach pokazywać. Choć ogół mniej wyrobionych widzów kojarzy ją przede wszystkim z fantastyczną, utytą i rozbrajająco głupiutką Bridget Jones, Renee ma na swoim koncie również role tak fenomenalne jak Ruby Thewes (Wzgórze nadziei), czy kreacje może nieco mniej wyraziste, ale w ciekawych obrazach: Roxie Hart z Chicago, Barbara Novak (Do diabła z miłością – kolejna komedia romantyczna, ale jaka! Palce lizać!) czy Dorothy Boyd (Jerry Maguire) to tylko kilka przykładowych kreacji tej pani. Ten ostatni film był przede wszystkim pokazem umiejętności aktorskich Toma Cruisa i Cuby Goodinga Jr., ale i Renee wypadła tam bardzo korzystanie, chociaż przyznać trzeba – zauważalna jedynie jako tło dla obu panów.
Wracając jednak do Za jakie grzechy – w recenzjach filmowych przeważa rozczarowanie, zarzut o przewidywalność czy schematyczność. A ja się w tym miejscu pytam – jak stworzyć nieprzewidywalną komedię romantyczną?! Ze schematycznością rzeczywiście można sobie poradzić (przykładem chociażby wyżej wspomniane Do diabła z miłością), ale z przewidywalnością już gorzej. Przy założeniu, że główna bohaterka żeńska i główny męski bohater mają być dla siebie stworzeni i powinni być razem do końca świata nie da się uciec przed przewidywalnością. Przy założeniu, że wszędzie, nawet na najbardziej zasypanej śniegiem wsi (bez obrazy dla mieszkańców małych miejscowości) znaleźć można miłość swego życia, Pana Idealnego – nie da się uciec przed przewidywalnością. Przy założeniu, że któreś z dwójki naszych bohaterów (a może nawet obydwoje) będzie musiało przejść małą przemianę duchową, przewartościowanie czy chociażby gruntowne samopoznanie – jak uniknąć przewidywalności?
Owszem, można zarzucić temu filmowi opieranie się na doskonale znanych chwytach nie tylko tego gatunku, wykorzystanie jedynie garści mniej lub bardziej ogranych schematów, i co może chyba stanowić największy zarzut dla filmowców – stereotypowość w pojmowaniu ludzi z miasta i ludzi ze wsi. Ale nie o to w tym filmie tak na prawdę chodzi. Może i mamy tutaj podążenie po linii najmniejszego oporu (miasto – samotność, wyobcowanie, chłód, wieś – wzajemne wspieranie się wspólnoty, ciepłe i miłe spotkania towarzyskie), ale też to, co jest najważniejsze – spotkanie kobiety i mężczyzny. Bez fanfar. Tak po prostu.
Chociaż wydawałoby się, że Lucy została w tym filmie wykreowana na silną karierowiczkę, sama w pewnym momencie przyznaje, co jest o tyle zaskakujące, że rzadkie u tego typu fabularnych postaci, że właściwie nie ma nic przeciwko swatom. Ted za to, mężczyzna zwyczajowo po przejściach, po prostu nie szuka nowej miłości, opieka nad córką wypełnia mu cały czas (nad córką, która dodajmy, tej opieki potrzebuje coraz mniej). Wydaje się, że Lucy po prostu zjawiła się w odpowiednim momencie w jego życiu, a on jedynie poddając się jego biegowi – gotowy jest spróbować życia w związku po raz wtóry.
Film, chociaż zbudowany na schematach, korzysta z nich w sposób umiarkowany i, rzec by można, bardzo subtelnie. Lucy wcale nie jest korporacyjnym rekinem, który jednym ruchem brwi zmiata z powierzchni ziemi nierentowne fabryki. Ted wcale nie zostaje wykreowany na klasycznego mizogina. Mieszkańcy New Ulm, chociaż prości i nieobyci
w świecie, absolutnie nie zasługują na miano miastofobów. Nie ich winą jest, że nowinki techniczne docierają do nich o wiele później niż do amerykańskich metropolii. Nie oni też stworzyli sobie cztery pory roku, z mroźną zimą na czele, czego przybyła prosto z Miami Lucy się nie spodziewała. I chociaż może rzeczywiście scenariusz zakłada wyciągnięcie na wierzch i obśmianie całej tej małomiasteczkowej kultury, tak na prawdę jest ona urocza i godna podziwu. A także zazdrości. I owszem, można było tutaj schematami pograć nieco subtelniej, ale ogólnego dobrego wrażenia bynajmniej takie wpadki nie psują.
Daleka jestem od głoszenia tezy, że w tym gatunku nic już świeżego powstać nie może, że gatunek się skończył i, że od jakiegoś czasu można jedynie szafować zestawem ogranych gagów i chwytów scenariuszowych. Nie wymagam też od twórców i aktorów wspinania się na wyżyny dramatyzmu. Komedia romantyczna ma bawić. Za jakie grzechy jak najbardziej to robi. Ma odstresować po ciężkim dniu pracy. Ten punkt także spełnia. Ma dostarczać estetycznych widoków, a także uczuciowych przeżyć (obojętne, jakie to uczucia). I tego temu filmowi też nie brakuje.
Gdzież więc leży pies pogrzebany? Może w zbyt wielkich oczekiwaniach widzów, późniejszych recenzentów zarzucających schematyczność i jednowymiarowość tego obrazu. Radziłabym więc najpierw dowiedzieć się chociażby, na jaki gatunek filmowy wybierają się do kina. To powinno oszczędzić im rozczarowań i przykrych doświadczeń. Koneserzy gatunku, mimo kilku potknięć twórców, powinni być zadowoleni. Nawet, jeśli ten obraz nie zagości na długo w ich pamięci, będzie przynajmniej chwilową rozrywką. A na tym przecież głównie komedii romantycznej zależy.
Siedem Davida Finchera
Siedem Davida Finchera - recenzja filmu
We współczesnym kinie, w którym coraz bardziej zaznacza się dominacja horrorów, komiksowych adaptacji czy komedii romantycznych, nieco na margines został zepchnięty bardzo lubiany przez wielu kinomanów gatunek filmowy, a mianowicie thriller, czy jak kto woli – dreszczowiec. Wytwórnie filmowe wydają się chętniej inwestować w zwalniające od myślenia produkcje, w których musimy zmierzyć się z rodziną zmutowanych kanibali zamieszkujących leśną chatkę lub wzgórza na amerykańskim pustkowiu, niż w te filmy, w których jesteśmy świadkami pojedynku niestrudzonych policjantów z seryjnym mordercą. Na szczęście gatunek thrillera o zabarwieniu kryminalnym nie odszedł całkowicie w zapomnienie i raz na jakiś czas na ekranach naszych kin i telewizorów goszczą produkcje potrafiące wywołać u widzów dreszczyk emocji.
Przez ostatnich piętnaście lat pojawiło się kilka przyzwoitych pozycji, na które należy zwrócić baczniejszą uwagę. W 1999 roku mieliśmy całkiem udane Odkupienie z ciekawą rolą Christophera Lamberta. Ten sam rok przyniósł rewelacyjnego Kolekcjonera kości ze świetną rolą Denzela Washingtona i równie dobrą Angeliną Jolie. Bezsenność (2002), chociaż dla niektórych okazała się lekiem na ową, przyniosła niesamowitą kreację Robina Williamsa, w jakże nietypowej dla niego roli seryjnego mordercy. Całkiem „świeżym” przedstawicielem gatunku jest Zodiac Davida Finchera z 2007 roku, który, chociaż mocno przydługi i zdaniem niektórych zbyt statyczny, również zdobył wielu fanów. I nie przeszkodził temu nawet fakt, że sprawa morderstw przedstawionych we filmie, w rzeczywistości nigdy nie została rozwiązana. Po drodze były jeszcze nienajgorsze Purpurowe rzeki (2000) i nieco naciągany, ale klimatyczny i mroczny Złodziej życia (2004).
Dla mnie jednak, jak i dla wielu innych fanów gatunku, niedoścignionym ideałem w swej kategorii jest i długo będzie film z 1995 roku, wspomnianego już wcześniej Davida Finchera. Chodzi oczywiście o Siedem.
Tak naprawdę fabuła filmu jest prosta. Oto dwóch policjantów (w tych rolach jak zwykle rewelacyjny Morgan Freeman i równie dobry Brad Pitt) prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych morderstw. Ofiarami są ludzie, którzy, jak wynika ze wskazówek pozostawionych przez mordercę na miejscach zbrodni, popełnili jeden z siedmiu grzechów głównych.
Fincher wprowadza nas w świat, w którym ciężko się dopatrzeć śladów optymizmu, gdzie ludzie pochłonięci własnymi sprawami, przestają zwracać uwagę na, nieco groteskowo w filmie wyolbrzymiony, upadek ideałów i moralny rozkład społeczeństwa. Wszechobecny deszcz, brud, kurz, półmrok składają się na niepowtarzalny klimat miejsc, przez które jesteśmy prowadzeni. Możemy niemal poczuć na dłoniach tłuszcz, którym wydają się być pokryte przedmioty, ściany i podłogi, a w nozdrzach zapach wilgoci i stęchlizny. Wszystko – od scenografii, przez zdjęcia, po muzykę oraz oczywiście reżyserię – składa się na niemal doskonałą całość. Duże znaczenie może mieć tu fakt, że Fincher przy swoich najlepszych produkcjach korzysta z pomocy tych samych ludzi, a zgrana, często ze sobą współpracująca ekipa, to już połowa sukcesu. Pozytywnie na odbiór filmu wpływa również to, że dwóch głównych bohaterów stanowi swoje całkowite przeciwieństwo. Somerset (Freeman) to doświadczony przez życie stary wyga u progu emerytury, przekonany, że świat jest na granicy upadku. Mills (Pitt) natomiast to nowy w wydziale zabójstw, młody detektyw patrzący na świat z optymizmem i zdeterminowany by odnieść sukces. Zderzenie tych dwóch odmiennych światopoglądów, wolnych jednak od czczego moralizmu, zdecydowanie przykuwa uwagę widza.
Dwóch głównych bohaterów to niewątpliwy atut filmu, który jednak nie byłby kompletny, gdyby nie postać Johna Doe – mordercy. W jego rolę wcielił się, tworząc jedną z najbardziej przekonujących kreacji w swojej karierze, niesamowity Kevin Spacey. Choć obecny na ekranie jedynie kilka minut, nadał swej postaci charakter tak sugestywny, że niemal nie potępiamy jego czynów i akceptujemy motywację. Całości dopełniają sugestywne kreacje Gwyneth Paltrow, która jako żona postaci granej przez Brada Pitta, rozpaczliwie próbuje odnaleźć się w nowym mieście, Ronalda Lee Ermey’a, który jako komendant całkowicie ignorujący zdanie młodszych podkomendnych (patrz: Pitt), jest chyba najsympatyczniejszą postacią w tym mrocznym świecie, oraz zasługujący na uwagę epizod Lelanda Orsera, występującego jednocześnie w roli mordercy i ofiary.
Gdy siedzimy już wciśnięci w fotel otrzymujemy na dokładkę doskonałą końcówkę, po której, choć myśleliśmy, że uda nam się dotrwać do końca rundy, następuje nokaut. Jako dreszczowiec wywołujący poczucie nieustannego realnego zagrożenia, z niepowtarzalną, pozbawioną wszelkich ciepłych barw, kolorystyką, duszną i mroczną atmosferą, którą niemal czujemy przez skórę, Siedem jeszcze długo pozostanie wzorem gatunku.
We współczesnym kinie, w którym coraz bardziej zaznacza się dominacja horrorów, komiksowych adaptacji czy komedii romantycznych, nieco na margines został zepchnięty bardzo lubiany przez wielu kinomanów gatunek filmowy, a mianowicie thriller, czy jak kto woli – dreszczowiec. Wytwórnie filmowe wydają się chętniej inwestować w zwalniające od myślenia produkcje, w których musimy zmierzyć się z rodziną zmutowanych kanibali zamieszkujących leśną chatkę lub wzgórza na amerykańskim pustkowiu, niż w te filmy, w których jesteśmy świadkami pojedynku niestrudzonych policjantów z seryjnym mordercą. Na szczęście gatunek thrillera o zabarwieniu kryminalnym nie odszedł całkowicie w zapomnienie i raz na jakiś czas na ekranach naszych kin i telewizorów goszczą produkcje potrafiące wywołać u widzów dreszczyk emocji.
Przez ostatnich piętnaście lat pojawiło się kilka przyzwoitych pozycji, na które należy zwrócić baczniejszą uwagę. W 1999 roku mieliśmy całkiem udane Odkupienie z ciekawą rolą Christophera Lamberta. Ten sam rok przyniósł rewelacyjnego Kolekcjonera kości ze świetną rolą Denzela Washingtona i równie dobrą Angeliną Jolie. Bezsenność (2002), chociaż dla niektórych okazała się lekiem na ową, przyniosła niesamowitą kreację Robina Williamsa, w jakże nietypowej dla niego roli seryjnego mordercy. Całkiem „świeżym” przedstawicielem gatunku jest Zodiac Davida Finchera z 2007 roku, który, chociaż mocno przydługi i zdaniem niektórych zbyt statyczny, również zdobył wielu fanów. I nie przeszkodził temu nawet fakt, że sprawa morderstw przedstawionych we filmie, w rzeczywistości nigdy nie została rozwiązana. Po drodze były jeszcze nienajgorsze Purpurowe rzeki (2000) i nieco naciągany, ale klimatyczny i mroczny Złodziej życia (2004).
Dla mnie jednak, jak i dla wielu innych fanów gatunku, niedoścignionym ideałem w swej kategorii jest i długo będzie film z 1995 roku, wspomnianego już wcześniej Davida Finchera. Chodzi oczywiście o Siedem.
Tak naprawdę fabuła filmu jest prosta. Oto dwóch policjantów (w tych rolach jak zwykle rewelacyjny Morgan Freeman i równie dobry Brad Pitt) prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych morderstw. Ofiarami są ludzie, którzy, jak wynika ze wskazówek pozostawionych przez mordercę na miejscach zbrodni, popełnili jeden z siedmiu grzechów głównych.
Fincher wprowadza nas w świat, w którym ciężko się dopatrzeć śladów optymizmu, gdzie ludzie pochłonięci własnymi sprawami, przestają zwracać uwagę na, nieco groteskowo w filmie wyolbrzymiony, upadek ideałów i moralny rozkład społeczeństwa. Wszechobecny deszcz, brud, kurz, półmrok składają się na niepowtarzalny klimat miejsc, przez które jesteśmy prowadzeni. Możemy niemal poczuć na dłoniach tłuszcz, którym wydają się być pokryte przedmioty, ściany i podłogi, a w nozdrzach zapach wilgoci i stęchlizny. Wszystko – od scenografii, przez zdjęcia, po muzykę oraz oczywiście reżyserię – składa się na niemal doskonałą całość. Duże znaczenie może mieć tu fakt, że Fincher przy swoich najlepszych produkcjach korzysta z pomocy tych samych ludzi, a zgrana, często ze sobą współpracująca ekipa, to już połowa sukcesu. Pozytywnie na odbiór filmu wpływa również to, że dwóch głównych bohaterów stanowi swoje całkowite przeciwieństwo. Somerset (Freeman) to doświadczony przez życie stary wyga u progu emerytury, przekonany, że świat jest na granicy upadku. Mills (Pitt) natomiast to nowy w wydziale zabójstw, młody detektyw patrzący na świat z optymizmem i zdeterminowany by odnieść sukces. Zderzenie tych dwóch odmiennych światopoglądów, wolnych jednak od czczego moralizmu, zdecydowanie przykuwa uwagę widza.
Dwóch głównych bohaterów to niewątpliwy atut filmu, który jednak nie byłby kompletny, gdyby nie postać Johna Doe – mordercy. W jego rolę wcielił się, tworząc jedną z najbardziej przekonujących kreacji w swojej karierze, niesamowity Kevin Spacey. Choć obecny na ekranie jedynie kilka minut, nadał swej postaci charakter tak sugestywny, że niemal nie potępiamy jego czynów i akceptujemy motywację. Całości dopełniają sugestywne kreacje Gwyneth Paltrow, która jako żona postaci granej przez Brada Pitta, rozpaczliwie próbuje odnaleźć się w nowym mieście, Ronalda Lee Ermey’a, który jako komendant całkowicie ignorujący zdanie młodszych podkomendnych (patrz: Pitt), jest chyba najsympatyczniejszą postacią w tym mrocznym świecie, oraz zasługujący na uwagę epizod Lelanda Orsera, występującego jednocześnie w roli mordercy i ofiary.
Gdy siedzimy już wciśnięci w fotel otrzymujemy na dokładkę doskonałą końcówkę, po której, choć myśleliśmy, że uda nam się dotrwać do końca rundy, następuje nokaut. Jako dreszczowiec wywołujący poczucie nieustannego realnego zagrożenia, z niepowtarzalną, pozbawioną wszelkich ciepłych barw, kolorystyką, duszną i mroczną atmosferą, którą niemal czujemy przez skórę, Siedem jeszcze długo pozostanie wzorem gatunku.
The Hunt For Gollum
Kilka słów o...THE HUNT FOR GOLLUM
The Hunt for Gollum to nakręcony przez fanów J.R.R. Tolkiena, amatorski film, którego akcja ma miejsce przed rozpoczęciem głównego wątku przedstawionego w pierwszej części trylogii Jacksona. Twórcy filmu bazowali na informacjach zawartych w Dodatkach do Władcy Pierścieni.
Film jest nieoficjalną produkcją, niezatwierdzoną przez Tolkien Enterprises i New Line Cinema. To projekt non-profit, stworzony do prywatnego użytku. Nie jest przeznaczony na sprzedaż. Z tego powodu jego powstanie, chociaż nadal budzi wątpliwości w kwestii prawnej, było możliwe.
Całość została nakręcona w północnej Walii, na terenie Lasu Epping i parku Hampstead Heath przez 160-osobową ekipę ochotników. Zespół na czele z reżyserem Chrisem Bouchardem czerpał inspiracje z wizji Petera Jacksona, co jest widoczne w klimacie i kolorystyce filmu. Pomimo, że ekipa nie mogła liczyć na wsparcie profesjonalnego studia zajmującego się efektami specjalnymi, które w niesamowity sposób powołało do życia Golluma w wersji Jacksona, tytuły stwór prezentuje się w fanowskiej wersji bardzo przyzwoicie. Zwrócić należy jednak uwagę na fakt, że projekt nie był całkowicie amatorski - jego twórcy uwiarygodnili swe dzieło w profesjonalnym studiu dźwiękowym w Manchesterze.
Premiera filmu miała miejsce trzy dni temu (3.05.2009) na festiwalu Sci-Fi-London. Film spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem.
Jeśli chcesz zapoznać się z oficjalną stroną projektu i obejrzeć pełną wersję filmu z polskimi napisami, odwiedź stronę http://www.thehuntforgollum.com/!
The Hunt for Gollum to nakręcony przez fanów J.R.R. Tolkiena, amatorski film, którego akcja ma miejsce przed rozpoczęciem głównego wątku przedstawionego w pierwszej części trylogii Jacksona. Twórcy filmu bazowali na informacjach zawartych w Dodatkach do Władcy Pierścieni.
Film jest nieoficjalną produkcją, niezatwierdzoną przez Tolkien Enterprises i New Line Cinema. To projekt non-profit, stworzony do prywatnego użytku. Nie jest przeznaczony na sprzedaż. Z tego powodu jego powstanie, chociaż nadal budzi wątpliwości w kwestii prawnej, było możliwe.
Całość została nakręcona w północnej Walii, na terenie Lasu Epping i parku Hampstead Heath przez 160-osobową ekipę ochotników. Zespół na czele z reżyserem Chrisem Bouchardem czerpał inspiracje z wizji Petera Jacksona, co jest widoczne w klimacie i kolorystyce filmu. Pomimo, że ekipa nie mogła liczyć na wsparcie profesjonalnego studia zajmującego się efektami specjalnymi, które w niesamowity sposób powołało do życia Golluma w wersji Jacksona, tytuły stwór prezentuje się w fanowskiej wersji bardzo przyzwoicie. Zwrócić należy jednak uwagę na fakt, że projekt nie był całkowicie amatorski - jego twórcy uwiarygodnili swe dzieło w profesjonalnym studiu dźwiękowym w Manchesterze.
Premiera filmu miała miejsce trzy dni temu (3.05.2009) na festiwalu Sci-Fi-London. Film spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem.
Jeśli chcesz zapoznać się z oficjalną stroną projektu i obejrzeć pełną wersję filmu z polskimi napisami, odwiedź stronę http://www.thehuntforgollum.com/!
X-Men Geneza
X-Men Geneza: Wolverine - recenzja filmu
Każdy z nas, choć trochę znających się na filmie, rozpoznaje prawidłowości, jakimi rządzą się poszczególne gatunki. Od kina sensacyjnego oczekujemy zawrotnego tempa, efektownych pościgów i łusek sypiących się z rozgrzanych do czerwoności luf karabinów. Dramat ma pokazywać ludzi na życiowym zakręcie, skłaniać do przemyśleń, przy okazji dając aktorom szanse na pokazanie ich kunsztu. Musical ma przyciągać przed ekrany miłośników śpiewu i tańca. Horror straszy, komedia śmieszy, bajka bawi widzów najmłodszych. Nie powinniśmy oczekiwać od sensacji, kryminału czy thrillera, że będą lekkie, łatwe i przyjemne, od horroru estetycznych przeżyć i uczucia katharsis, a od filmów fantastycznych czy science-fiction realistycznych scen w quasirzeczywistym świecie.
Przy obecnej modzie na zalewanie filmowych for internetowych negatywnymi, niekiedy pogardliwymi komentarzami oraz wobec coraz częstszego zjawiska – masowego opuszczania sal kinowych w czasie trwania seansu przez niezadowolonych widzów, ten wstęp wydał mi się konieczny. Jeżeli nie odpowiada ci jakiś gatunek i reguły, którymi się rządzi, po prostu takiego filmu nie oglądaj. Przy tak szerokim wachlarzu możliwości, jaki oferuje nam współczesne kino, każdy przecież znajdzie w nim coś dla siebie.
Do takich przemyśleń skłoniła mnie ostatnia wizyta w kinie na premierowym pokazie filmu X-Men Geneza: Wolverine. Zapominając o złośliwych komentarzach kilku jednostek opuszczających salę po dwudziestu minutach projekcji, pokuszę się o ocenę tej długo wyczekiwanej amerykańskiej produkcji. Uczynię to jednak będąc świadomym, że w przypadku Wolverina mamy do czynienia z adaptacją komiksu, czerpiącą pełnymi garściami ze skarbnicy zwanej science-fiction.
Szybko dodam, że głośnej sprawy wycieku roboczej wersji filmu, na miesiąc przed jego premierą, opisywać tu nie będę, bo o tym, przynajmniej w Internecie zostało już powiedziane dostatecznie dużo.
Pamiętając poprzednie części cyklu szedłem do kina z dużymi oczekiwaniami i, z czystym sumieniem, mogę powiedzieć, że nie zawiodłem się. A wcale nie byłem tego taki pewien. O ile spodziewałem się, że nader wyrazisty i charyzmatyczny Hugh Jackman, tak jak w poprzednich częściach cyklu, będzie jedną z mocniejszych stron i motorem napędowym filmu, o tyle osoba reżysera od początku budziła we mnie mieszane uczucia. Gavin Hood, bo o nim tu mowa, prezentował się do tej pory szerszej publiczności przy okazji współtworzenia polskiej (!) „superprodukcji” W pustyni i w puszczy (2001) oraz, samodzielnej już, pracy na planie filmu Transfer z 2007 roku. Chociaż te dwa filmy nie do końca mnie przekonały, to Tsotsi (2005), do którego Hood napisał również scenariusz, pomimo iż reprezentujący zupełnie inny gatunek, pozwalał z odrobiną optymizmu oczekiwać premiery Wolverina. Po seansie mogę powiedzieć, że moje obawy były nieuzasadnione. W swojej kategorii produkcja Hooda broni się doskonale.
Mamy w X-Men Geneza całkiem ciekawą opowieść, dzięki której poznajemy historię życia Logana (Hugh Jackman) od dzieciństwa do momentu utraty pamięci, czyli stanu, w jakim zastaliśmy bohatera przy okazji premiery pierwszej części serii w roku 2000.
Reżyserowi udało się, co nie zawsze w filmach wypada korzystnie, przedstawić w dużym skrócie i jakby przed rozpoczęciem akcji właściwej pełne przygód losy mutanta obdarzonego niezwykłą zdolnością regeneracji, a przez co wiodącego nienaturalnie długie życie.
Mgła otaczająca przeszłość głównego bohatera stopniowo zostaje rozwiana. Dowiadujemy się wreszcie o pochodzeniu Wolverina, poznajemy bliskie mu osoby, historię przybrania przez niego słynnego przydomka, a przede wszystkim wydarzenia, w wyniku których posiadł on swą najbardziej niebezpieczną broń.
Siłą filmu, tak jak i poprzednich części, są bez wątpienia barwni bohaterowie. Fakt, że twórcy mieli do dyspozycji niezwykle szeroki wachlarz rozmaitych postaci, którym mogli przypisać całą gamę nadprzyrodzonych zdolności i atrybutów nie pozostaje tu bez znaczenia. Nie tylko bowiem rola Hugh Jackmana przyciąga widza do ekranu. Liv Schreiber wcielając się w postać Victora – najlepszego przyjaciela, a zarazem największego wroga Logana, stworzył kreację wyrazistą i charyzmatyczną, pozytywną i negatywną zarazem, która momentami przyćmiewa głównego bohatera. Również Danny Huston, grający Williama Strykera wspomnianej dwójce ustępuje niewiele. Poza tym mamy w filmie ciekawe role, znanego z serialu Friday Night Lights, Taylora Kitscha, słynącego z zamiłowania do fajkowego ziela – Dominica Monaghana oraz, raczej śpiewającego do tej pory, Williama Jamesa Adamsa (znanego z zespołu Black Eyed Peas pod pseudonimem Will I Am). Szeroka gama barwnych postaci, tak jak zwykle w przypadku komiksowej adaptacji, jest niewątpliwym atutem filmu.
Jednak powiedzmy sobie szczerze, jeśli wymagamy czegoś od tego typu produkcji, to nie są to (przynajmniej nie na pierwszym miejscu) ciekawa opowieść i barwne postaci, a brawurowa akcja i efekty specjalne. I także pod tym względem Wolverine nie zawodzi. Mamy niesamowitą, znaną z kinowej zapowiedzi, scenę pościgu za Loganem. Mamy dopracowane do najmniejszego szczegółu sekwencje pojedynków, które biorąc pod uwagę atrybuty, którymi bohaterowie zostali obdarzeni oraz ciekawe lokalizacje do mało efektownych zaliczać się nie będą. Na koniec dostajemy jeszcze niezwykle widowiskową scenę walki na atomowym silosie, która ostatecznie doprowadza głównego bohatera do stanu, w którym poznaliśmy go na początku opowieści zawartej w pierwszej części cyklu.
Mógłbym zarzucić X-Men Geneza: Wolverine pewną schematyczność i przewidywalność, ale mam świadomość, że w przypadku tego gatunku, byłoby to, dokładnie to samo, co zarzucenie slasherowi, że ginie w nim zbyt wielu bohaterów, a musicalowi, że ma wstawki śpiewane. Wiedziałem, na jaki film idę.
W swoim gatunku Wolverine jest produkcją bardzo przyzwoitą i, gdy pojawi się już w wersji dvd, z pewnością wzbogaci moją kolekcję, zajmując miejsce tuż obok pozostałych części cyklu.
Każdy z nas, choć trochę znających się na filmie, rozpoznaje prawidłowości, jakimi rządzą się poszczególne gatunki. Od kina sensacyjnego oczekujemy zawrotnego tempa, efektownych pościgów i łusek sypiących się z rozgrzanych do czerwoności luf karabinów. Dramat ma pokazywać ludzi na życiowym zakręcie, skłaniać do przemyśleń, przy okazji dając aktorom szanse na pokazanie ich kunsztu. Musical ma przyciągać przed ekrany miłośników śpiewu i tańca. Horror straszy, komedia śmieszy, bajka bawi widzów najmłodszych. Nie powinniśmy oczekiwać od sensacji, kryminału czy thrillera, że będą lekkie, łatwe i przyjemne, od horroru estetycznych przeżyć i uczucia katharsis, a od filmów fantastycznych czy science-fiction realistycznych scen w quasirzeczywistym świecie.
Przy obecnej modzie na zalewanie filmowych for internetowych negatywnymi, niekiedy pogardliwymi komentarzami oraz wobec coraz częstszego zjawiska – masowego opuszczania sal kinowych w czasie trwania seansu przez niezadowolonych widzów, ten wstęp wydał mi się konieczny. Jeżeli nie odpowiada ci jakiś gatunek i reguły, którymi się rządzi, po prostu takiego filmu nie oglądaj. Przy tak szerokim wachlarzu możliwości, jaki oferuje nam współczesne kino, każdy przecież znajdzie w nim coś dla siebie.
Do takich przemyśleń skłoniła mnie ostatnia wizyta w kinie na premierowym pokazie filmu X-Men Geneza: Wolverine. Zapominając o złośliwych komentarzach kilku jednostek opuszczających salę po dwudziestu minutach projekcji, pokuszę się o ocenę tej długo wyczekiwanej amerykańskiej produkcji. Uczynię to jednak będąc świadomym, że w przypadku Wolverina mamy do czynienia z adaptacją komiksu, czerpiącą pełnymi garściami ze skarbnicy zwanej science-fiction.
Szybko dodam, że głośnej sprawy wycieku roboczej wersji filmu, na miesiąc przed jego premierą, opisywać tu nie będę, bo o tym, przynajmniej w Internecie zostało już powiedziane dostatecznie dużo.
Pamiętając poprzednie części cyklu szedłem do kina z dużymi oczekiwaniami i, z czystym sumieniem, mogę powiedzieć, że nie zawiodłem się. A wcale nie byłem tego taki pewien. O ile spodziewałem się, że nader wyrazisty i charyzmatyczny Hugh Jackman, tak jak w poprzednich częściach cyklu, będzie jedną z mocniejszych stron i motorem napędowym filmu, o tyle osoba reżysera od początku budziła we mnie mieszane uczucia. Gavin Hood, bo o nim tu mowa, prezentował się do tej pory szerszej publiczności przy okazji współtworzenia polskiej (!) „superprodukcji” W pustyni i w puszczy (2001) oraz, samodzielnej już, pracy na planie filmu Transfer z 2007 roku. Chociaż te dwa filmy nie do końca mnie przekonały, to Tsotsi (2005), do którego Hood napisał również scenariusz, pomimo iż reprezentujący zupełnie inny gatunek, pozwalał z odrobiną optymizmu oczekiwać premiery Wolverina. Po seansie mogę powiedzieć, że moje obawy były nieuzasadnione. W swojej kategorii produkcja Hooda broni się doskonale.
Mamy w X-Men Geneza całkiem ciekawą opowieść, dzięki której poznajemy historię życia Logana (Hugh Jackman) od dzieciństwa do momentu utraty pamięci, czyli stanu, w jakim zastaliśmy bohatera przy okazji premiery pierwszej części serii w roku 2000.
Reżyserowi udało się, co nie zawsze w filmach wypada korzystnie, przedstawić w dużym skrócie i jakby przed rozpoczęciem akcji właściwej pełne przygód losy mutanta obdarzonego niezwykłą zdolnością regeneracji, a przez co wiodącego nienaturalnie długie życie.
Mgła otaczająca przeszłość głównego bohatera stopniowo zostaje rozwiana. Dowiadujemy się wreszcie o pochodzeniu Wolverina, poznajemy bliskie mu osoby, historię przybrania przez niego słynnego przydomka, a przede wszystkim wydarzenia, w wyniku których posiadł on swą najbardziej niebezpieczną broń.
Siłą filmu, tak jak i poprzednich części, są bez wątpienia barwni bohaterowie. Fakt, że twórcy mieli do dyspozycji niezwykle szeroki wachlarz rozmaitych postaci, którym mogli przypisać całą gamę nadprzyrodzonych zdolności i atrybutów nie pozostaje tu bez znaczenia. Nie tylko bowiem rola Hugh Jackmana przyciąga widza do ekranu. Liv Schreiber wcielając się w postać Victora – najlepszego przyjaciela, a zarazem największego wroga Logana, stworzył kreację wyrazistą i charyzmatyczną, pozytywną i negatywną zarazem, która momentami przyćmiewa głównego bohatera. Również Danny Huston, grający Williama Strykera wspomnianej dwójce ustępuje niewiele. Poza tym mamy w filmie ciekawe role, znanego z serialu Friday Night Lights, Taylora Kitscha, słynącego z zamiłowania do fajkowego ziela – Dominica Monaghana oraz, raczej śpiewającego do tej pory, Williama Jamesa Adamsa (znanego z zespołu Black Eyed Peas pod pseudonimem Will I Am). Szeroka gama barwnych postaci, tak jak zwykle w przypadku komiksowej adaptacji, jest niewątpliwym atutem filmu.
Jednak powiedzmy sobie szczerze, jeśli wymagamy czegoś od tego typu produkcji, to nie są to (przynajmniej nie na pierwszym miejscu) ciekawa opowieść i barwne postaci, a brawurowa akcja i efekty specjalne. I także pod tym względem Wolverine nie zawodzi. Mamy niesamowitą, znaną z kinowej zapowiedzi, scenę pościgu za Loganem. Mamy dopracowane do najmniejszego szczegółu sekwencje pojedynków, które biorąc pod uwagę atrybuty, którymi bohaterowie zostali obdarzeni oraz ciekawe lokalizacje do mało efektownych zaliczać się nie będą. Na koniec dostajemy jeszcze niezwykle widowiskową scenę walki na atomowym silosie, która ostatecznie doprowadza głównego bohatera do stanu, w którym poznaliśmy go na początku opowieści zawartej w pierwszej części cyklu.
Mógłbym zarzucić X-Men Geneza: Wolverine pewną schematyczność i przewidywalność, ale mam świadomość, że w przypadku tego gatunku, byłoby to, dokładnie to samo, co zarzucenie slasherowi, że ginie w nim zbyt wielu bohaterów, a musicalowi, że ma wstawki śpiewane. Wiedziałem, na jaki film idę.
W swoim gatunku Wolverine jest produkcją bardzo przyzwoitą i, gdy pojawi się już w wersji dvd, z pewnością wzbogaci moją kolekcję, zajmując miejsce tuż obok pozostałych części cyklu.
Obywatel Milk
Okiem filozofa. Obejrzałem Obywatela Milka...
Film bez wątpienia ważny pod tym względem, że przypominający w ogóle kogoś takiego, kim był – „samozwańczy burmistrz Castro Street”, radny miejski miasta San Francisco – Harvey Milk i jego (przypadająca na lata siedemdziesiąte) działalność społeczno-polityczna (reżyser Gus Van Sant, często posiłkuje się dokumentalnymi fotosami „tamtych lat”). Ale...
(Korzystając z terminologii słownika Michała Witkowskiego): „Przegięcie” Milka, niestety, ledwo „od-czasu-do-czasu” chwyta pułap błyskotliwości Freddiego Mercury (kudy Milkowi do Bulsary?) i momentami jego (Milka – w tej roli Sean Penn) gejowstwo, po prostu, mnie drażniło. Razi zaś zwłaszcza zbyt „silna” (stereotypowa) ekspozycja wątku erotycznego, zbyt łatwe sięganie po seks niby używkę – jakby homoseksualizm eksplodował tylko w okolicznościach karnawałowych (różnego rodzaju przyjęcia, party, imprezy – słowem... msza konsumpcji). Bardzo nie podoba mi się ta typowo antygejowska kolorystyka filmów o gejach, gdzie właśnie ten skandalizujący aspekt gejowstwa (pokazanego jako święto, jubel etc.) jest, po prostu, ad nauseam nadwyrężany... Tymczasem w gejowstwie (stylu bycia/życia geja) nie musi się wcale rozchodzić o ciągły upust instynktu seksualnego itp. Z drugiej strony wypada mi być na tyle sprawiedliwym, by odnotować równie „silne” - jak do rzucania ciastem z kremem – ciągoty Milka do tzw. kultury wysokiej (vide: umiłowanie przez Harvey'a opery – szczególnie zaś Toscy)...
Lecz czy, przy odrobinie złej woli, nie moglibyśmy się i w tym ujęciu Milka dopatrzeć kliszy/stereotypu geja – tzn. wyśmienicie wykształconego człowieka, który zwykle jako ostatni (oczywiście najbardziej efektownie) zabiera głos w rozmowie z politycznym dyskutantem – tryskając przy tym dowcipem, obezwładniając oponenta, „kupując” publikę etc.? Zauważmy przy tym, że, na dobrą sprawę, dla Milka nie istnieje autentyczny przeciwnik polityczny. Dyskutanci Milka – pokazani są jako ci, co do których mamy niemalże pewność, że myślą „tak jak” Milk, a tylko na użytek mediów – a więc z pobudek patologicznych – wkładają maskę milkowych przeciwników (obrońców społecznych szowinizmów) wypowiadając przy tym – bez przekonania (asercji) – zaklęcia o uświęcającej sile heteroseksualizmu, co tylko dodatkowo ich w naszych oczach pognębia (vide: Dan White – polityczny rywal ale i znajomy Milka, co do którego orientacji seksualnej bywa, że nie wiemy już – jest gejem czy nie?). I nie ma w tym przywilejowaniu Milka niczego złego, wszak o to się w dorzecznym („dobrym”) filmie rozchodzi, by opowieść snuta była według określonego porządku; by filmowa narracja nie „rozjeżdżała się” na boki – nie była bezładną polifonią dźwięków, języków etc. - by słowem film miał swoich bohaterów głównych i by ci z kolei inicjowali odmiany akcji... To wymaga jednak niezbędnych cięć, przywilejowania jednych, kosztem innych wątków, bohaterów etc. Ktoś więc (co jest chyba najstarszą bajędą świata) uprzywilejowany być musi i koniec kropka... cała sztuka by nie mieć o to do nikogo pretensji. Ale też zgódźmy się, że w tym akurat filmie „przywilej” przypada Milkowi i środowiskom gejowskim.
Nie doczekałem się, co prawda, podjęcia przez reżysera zagadnienia AIDS, ale też doczekać się nie miałem prawa – film dzieje się w czasach (lata siedemdziesiąte), gdy szerzenie „świadomości o AIDS” nie było hasłem bodaj żadnej z instytucji dobroczynnych/wolontariackich... I tylko w końcówce filmu pojawia się jeden jedyny wątek choroby AIDS, gdy mowa o tym, co miało miejsce po śmierci Milka, a co – w sposób sentencjonalny (opowiedziane głosem „z offu”) - streszcza się w zarysach losu części bohaterów filmu.
Film bez wątpienia ważny pod tym względem, że przypominający w ogóle kogoś takiego, kim był – „samozwańczy burmistrz Castro Street”, radny miejski miasta San Francisco – Harvey Milk i jego (przypadająca na lata siedemdziesiąte) działalność społeczno-polityczna (reżyser Gus Van Sant, często posiłkuje się dokumentalnymi fotosami „tamtych lat”). Ale...
(Korzystając z terminologii słownika Michała Witkowskiego): „Przegięcie” Milka, niestety, ledwo „od-czasu-do-czasu” chwyta pułap błyskotliwości Freddiego Mercury (kudy Milkowi do Bulsary?) i momentami jego (Milka – w tej roli Sean Penn) gejowstwo, po prostu, mnie drażniło. Razi zaś zwłaszcza zbyt „silna” (stereotypowa) ekspozycja wątku erotycznego, zbyt łatwe sięganie po seks niby używkę – jakby homoseksualizm eksplodował tylko w okolicznościach karnawałowych (różnego rodzaju przyjęcia, party, imprezy – słowem... msza konsumpcji). Bardzo nie podoba mi się ta typowo antygejowska kolorystyka filmów o gejach, gdzie właśnie ten skandalizujący aspekt gejowstwa (pokazanego jako święto, jubel etc.) jest, po prostu, ad nauseam nadwyrężany... Tymczasem w gejowstwie (stylu bycia/życia geja) nie musi się wcale rozchodzić o ciągły upust instynktu seksualnego itp. Z drugiej strony wypada mi być na tyle sprawiedliwym, by odnotować równie „silne” - jak do rzucania ciastem z kremem – ciągoty Milka do tzw. kultury wysokiej (vide: umiłowanie przez Harvey'a opery – szczególnie zaś Toscy)...
Lecz czy, przy odrobinie złej woli, nie moglibyśmy się i w tym ujęciu Milka dopatrzeć kliszy/stereotypu geja – tzn. wyśmienicie wykształconego człowieka, który zwykle jako ostatni (oczywiście najbardziej efektownie) zabiera głos w rozmowie z politycznym dyskutantem – tryskając przy tym dowcipem, obezwładniając oponenta, „kupując” publikę etc.? Zauważmy przy tym, że, na dobrą sprawę, dla Milka nie istnieje autentyczny przeciwnik polityczny. Dyskutanci Milka – pokazani są jako ci, co do których mamy niemalże pewność, że myślą „tak jak” Milk, a tylko na użytek mediów – a więc z pobudek patologicznych – wkładają maskę milkowych przeciwników (obrońców społecznych szowinizmów) wypowiadając przy tym – bez przekonania (asercji) – zaklęcia o uświęcającej sile heteroseksualizmu, co tylko dodatkowo ich w naszych oczach pognębia (vide: Dan White – polityczny rywal ale i znajomy Milka, co do którego orientacji seksualnej bywa, że nie wiemy już – jest gejem czy nie?). I nie ma w tym przywilejowaniu Milka niczego złego, wszak o to się w dorzecznym („dobrym”) filmie rozchodzi, by opowieść snuta była według określonego porządku; by filmowa narracja nie „rozjeżdżała się” na boki – nie była bezładną polifonią dźwięków, języków etc. - by słowem film miał swoich bohaterów głównych i by ci z kolei inicjowali odmiany akcji... To wymaga jednak niezbędnych cięć, przywilejowania jednych, kosztem innych wątków, bohaterów etc. Ktoś więc (co jest chyba najstarszą bajędą świata) uprzywilejowany być musi i koniec kropka... cała sztuka by nie mieć o to do nikogo pretensji. Ale też zgódźmy się, że w tym akurat filmie „przywilej” przypada Milkowi i środowiskom gejowskim.
Nie doczekałem się, co prawda, podjęcia przez reżysera zagadnienia AIDS, ale też doczekać się nie miałem prawa – film dzieje się w czasach (lata siedemdziesiąte), gdy szerzenie „świadomości o AIDS” nie było hasłem bodaj żadnej z instytucji dobroczynnych/wolontariackich... I tylko w końcówce filmu pojawia się jeden jedyny wątek choroby AIDS, gdy mowa o tym, co miało miejsce po śmierci Milka, a co – w sposób sentencjonalny (opowiedziane głosem „z offu”) - streszcza się w zarysach losu części bohaterów filmu.
Chemical Wedding
Okiem filozofa. Chemical Wedding czyli nie taki satanizm straszny...
Przyznaję, że sięgnąłem po film Chemical Wedding zachęcony jego wyuzdaną tematyką oraz zainteresowany tym głównie, jak reżyser i aktorzy poradzą sobie z ambitną próbą cytatu twórczości osobowości jednego z największych skandalistów okultystycznego światka – pomawianego o propagowanie satanizmu, podróżnika-erudytę Aleister'a Crowley'a. Gdy więc nie dość, że okazało się, że film jest produkcji angielskiej, a scenariusz skreślił sam Bruce Dickinson (tekściarz i wokalista zespołu Iron Maiden), ochoczo wydałem na niego pieniądze.
Jako tytuł, Ślub chemiczny nie jest użyty przypadkowo... Z tego co wiem, chodzi o cytat starej, alegoryzująco-symbolicznej opowieści z roku 1616 autorstwa pastora i hermetyka Johannesa Andreae pt.: Chymische Hochzeit. W książce tej zaklina się do życia sekretny zakon ezoterycznych chrześcijańskich fundamentalistów, na których do dziś dnia woła się Różorzyżowcy (pysznie szydzi z nich M. Houellebeck w Cząstkach elementarnych). Chymische Hochzeit – jako tekst – stawia sobie za cel duchową odnowę ludzkości pod znakami wiedzy i wiary.
Film zaczyna się dobrze, muzyka i zdjęcia zapowiadają march of time „na wstecznym” do lat czterdziestych XX wieku. Dwójka przyjaciół przywożąc pocztę, odwiedza schorowanego Crowley'a, przy czym znać wyraźnie, że student teologii jest widocznie bardziej zainteresowany twórczością Mistrza – przeszedłszy bodaj nawet jakieś sekretne święcenia wtajemniczające (postać schorowanego maga pokazana całkiem zgrabnie, aczkolwiek mnie osobiście bardzo podobały się również, nieco zaniedbane, pełne książek, pomieszczenia). Z kolei obecność jego kolegi – studenta nauk ścisłych (fizyki) – jest przypadkowa, zaś jego nastawienie do gospodarza domu czysto grzecznościowe i tak on, jak zwłaszcza Crowley, są wzajem siebie, co najmniej, ostrożni. Ale to właśnie ów niedowiarek będzie obecny przy „zejściu” (zgonie) Crowley'a otrzymując odeń „potworną” komunię – nim Aleister zwymiotuje nań krwią w przedśmiertnej padaczce, chwyci chłopaka za przegub ręki wypowiadając słowa, wokół sensu których osnuta jest filmowa opowieść... Generalnie, w nieporozumieniu między dwoma panami (Crowley'em i Alexem) rozchodzi się o to, że nic śmiesznego – utrzymuje Crowley – w religii nie ma... No, wielu by pewno takiej opinii przyklasnęło, gdyby nie fakt, że religię pojmuje Aleister kapkę inaczej aniżeli mogliby się co poniektórzy spodziewać. Religia jest bowiem w systemie Crowley'a pojmowana w jej wymiarze absolutnym tak boskim jak szatańskim wespół – na podobieństwo epoki ludzkiej niewinności i dziecięctwa, gdy czas święta był nim dosłownie i rozporządzał się swoimi regułami (regułami autentycznie osobnymi – różnymi od „normalnych”, a więc często „dziwnymi”). Poza tym – argumentuje Crowley – nauka współczesna mówiąc, że religia jest przeżytkiem, sama sobie kłamie nie dostrzegając przy tym, że tak jej (nauki), jak religii głód mitu, jest zgoła ten sam (jeśli nie silniejszy).
I oto – po przeszło półgodzinie efektownego aktorstwa – zmiana entourage'u. Oglądamy Anglię całkiem już współczesną. Humanistyczne środowisko studentów Cambridge, wizytuje młody amerykański fizyk, pracujący nad wynalazkiem Z93. Wielka szkoda tylko, że narracja filmowa tak szybko bieży, bo na przykład kapitalnie wyświetlili się w filmie miejscowi wolnomularze – grono w znamienitej większości złożone z uczelnianej profesury – i szkoda, że kosztem motywu maszyny Z93, nie oglądamy ich częściej ... a wszystko to kręcone w oryginalnych (!) pomieszczeniach autentycznej masońskiej świątyni.
Fabuła „startuje” wraz z pomysłem jednego z operatorów Z93 (Victora), by przy pomocy (najbarwniejszej chyba postaci filmu w ogóle), doktora filologii klasycznej, masona Haddo, podjąć się inkarnacji zmarłej Bestii (Aleistera C. - do którego, swoją drogą, Haddo jest wyjątkowo podobny). I tu, widzu, wyostrz uwagę. Z chwilą, gdy Haddo wdziewa kombinezon, a Victor uruchamia Z93 – do pamięci którego latami wgrywał okultystyczną „wiedzę” - nie mamy pewności żadnej, że cokolwiek, co się dzieje, dzieje się na jawie nie zaś w wyobraźni Haddo... Ponad godzina (z okładem) fabuły filmowej, okaże się bowiem w końcu... 30 sekundami, jakie spędził Haddo w kombinezonie...
Film przeznaczony jest oczom widza dorosłego, chociaż... bez przesady. Kulminująca wątki erotyczne scena kilkuosobowej orgii na piętrze sklepu z ezoteryczną konfekcją, nie jest znowu, aż tak wulgarna. Znacznie bardziej żałosny jest obraz narkotyzującego się Crowley'a oraz scena flagellacji, w której łajany po tyłku przez swojego pomocnika drewnianym kosturem, onanizujący się Crowley spuszcza się na kartkę papieru z zapisem bluźnierczej modlitwy, po czym „tajemniczy Ktoś” fax'uje ten tekst do redakcji studenckiego pisemka, a odbierająca go dziewczyna – dotknąwszy owej żałosnej plamy – mówi, że widocznie z tonerem jest coś nie tak.
Ogólna ocena filmu, to: dobry minus, gdyż film niepotrzebnie przyspiesza i wątki, które mogłyby być z sukcesem rozwinięte jak np. niuanse okultystycznego systemu Crowley'a, są w rezultacie pominięte kosztem kilku efekciarskich sztuczek maga. To, co pokazane jest dobrze, to, spacery Crowley'a po Cambridge – więcej by ich było, a wyszłoby to fabule na zdrowie (choć nie przekonała mnie, zbyt mało brutalna scena bicia kloszarda... a już motyw śledzącej Crowley'a studentki-dziennikarki, rozśmieszył mnie). Po raz kolejny chwalę kameralność, toporność miejsc, w których udziela się ludziom crowley'owa magia – nie były to przecież wyłącznie bogate salony, ale underground'owe, duszne pokoiki. I to mi się w filmie podoba.
Przyznaję, że sięgnąłem po film Chemical Wedding zachęcony jego wyuzdaną tematyką oraz zainteresowany tym głównie, jak reżyser i aktorzy poradzą sobie z ambitną próbą cytatu twórczości osobowości jednego z największych skandalistów okultystycznego światka – pomawianego o propagowanie satanizmu, podróżnika-erudytę Aleister'a Crowley'a. Gdy więc nie dość, że okazało się, że film jest produkcji angielskiej, a scenariusz skreślił sam Bruce Dickinson (tekściarz i wokalista zespołu Iron Maiden), ochoczo wydałem na niego pieniądze.
Jako tytuł, Ślub chemiczny nie jest użyty przypadkowo... Z tego co wiem, chodzi o cytat starej, alegoryzująco-symbolicznej opowieści z roku 1616 autorstwa pastora i hermetyka Johannesa Andreae pt.: Chymische Hochzeit. W książce tej zaklina się do życia sekretny zakon ezoterycznych chrześcijańskich fundamentalistów, na których do dziś dnia woła się Różorzyżowcy (pysznie szydzi z nich M. Houellebeck w Cząstkach elementarnych). Chymische Hochzeit – jako tekst – stawia sobie za cel duchową odnowę ludzkości pod znakami wiedzy i wiary.
Film zaczyna się dobrze, muzyka i zdjęcia zapowiadają march of time „na wstecznym” do lat czterdziestych XX wieku. Dwójka przyjaciół przywożąc pocztę, odwiedza schorowanego Crowley'a, przy czym znać wyraźnie, że student teologii jest widocznie bardziej zainteresowany twórczością Mistrza – przeszedłszy bodaj nawet jakieś sekretne święcenia wtajemniczające (postać schorowanego maga pokazana całkiem zgrabnie, aczkolwiek mnie osobiście bardzo podobały się również, nieco zaniedbane, pełne książek, pomieszczenia). Z kolei obecność jego kolegi – studenta nauk ścisłych (fizyki) – jest przypadkowa, zaś jego nastawienie do gospodarza domu czysto grzecznościowe i tak on, jak zwłaszcza Crowley, są wzajem siebie, co najmniej, ostrożni. Ale to właśnie ów niedowiarek będzie obecny przy „zejściu” (zgonie) Crowley'a otrzymując odeń „potworną” komunię – nim Aleister zwymiotuje nań krwią w przedśmiertnej padaczce, chwyci chłopaka za przegub ręki wypowiadając słowa, wokół sensu których osnuta jest filmowa opowieść... Generalnie, w nieporozumieniu między dwoma panami (Crowley'em i Alexem) rozchodzi się o to, że nic śmiesznego – utrzymuje Crowley – w religii nie ma... No, wielu by pewno takiej opinii przyklasnęło, gdyby nie fakt, że religię pojmuje Aleister kapkę inaczej aniżeli mogliby się co poniektórzy spodziewać. Religia jest bowiem w systemie Crowley'a pojmowana w jej wymiarze absolutnym tak boskim jak szatańskim wespół – na podobieństwo epoki ludzkiej niewinności i dziecięctwa, gdy czas święta był nim dosłownie i rozporządzał się swoimi regułami (regułami autentycznie osobnymi – różnymi od „normalnych”, a więc często „dziwnymi”). Poza tym – argumentuje Crowley – nauka współczesna mówiąc, że religia jest przeżytkiem, sama sobie kłamie nie dostrzegając przy tym, że tak jej (nauki), jak religii głód mitu, jest zgoła ten sam (jeśli nie silniejszy).
I oto – po przeszło półgodzinie efektownego aktorstwa – zmiana entourage'u. Oglądamy Anglię całkiem już współczesną. Humanistyczne środowisko studentów Cambridge, wizytuje młody amerykański fizyk, pracujący nad wynalazkiem Z93. Wielka szkoda tylko, że narracja filmowa tak szybko bieży, bo na przykład kapitalnie wyświetlili się w filmie miejscowi wolnomularze – grono w znamienitej większości złożone z uczelnianej profesury – i szkoda, że kosztem motywu maszyny Z93, nie oglądamy ich częściej ... a wszystko to kręcone w oryginalnych (!) pomieszczeniach autentycznej masońskiej świątyni.
Fabuła „startuje” wraz z pomysłem jednego z operatorów Z93 (Victora), by przy pomocy (najbarwniejszej chyba postaci filmu w ogóle), doktora filologii klasycznej, masona Haddo, podjąć się inkarnacji zmarłej Bestii (Aleistera C. - do którego, swoją drogą, Haddo jest wyjątkowo podobny). I tu, widzu, wyostrz uwagę. Z chwilą, gdy Haddo wdziewa kombinezon, a Victor uruchamia Z93 – do pamięci którego latami wgrywał okultystyczną „wiedzę” - nie mamy pewności żadnej, że cokolwiek, co się dzieje, dzieje się na jawie nie zaś w wyobraźni Haddo... Ponad godzina (z okładem) fabuły filmowej, okaże się bowiem w końcu... 30 sekundami, jakie spędził Haddo w kombinezonie...
Film przeznaczony jest oczom widza dorosłego, chociaż... bez przesady. Kulminująca wątki erotyczne scena kilkuosobowej orgii na piętrze sklepu z ezoteryczną konfekcją, nie jest znowu, aż tak wulgarna. Znacznie bardziej żałosny jest obraz narkotyzującego się Crowley'a oraz scena flagellacji, w której łajany po tyłku przez swojego pomocnika drewnianym kosturem, onanizujący się Crowley spuszcza się na kartkę papieru z zapisem bluźnierczej modlitwy, po czym „tajemniczy Ktoś” fax'uje ten tekst do redakcji studenckiego pisemka, a odbierająca go dziewczyna – dotknąwszy owej żałosnej plamy – mówi, że widocznie z tonerem jest coś nie tak.
Ogólna ocena filmu, to: dobry minus, gdyż film niepotrzebnie przyspiesza i wątki, które mogłyby być z sukcesem rozwinięte jak np. niuanse okultystycznego systemu Crowley'a, są w rezultacie pominięte kosztem kilku efekciarskich sztuczek maga. To, co pokazane jest dobrze, to, spacery Crowley'a po Cambridge – więcej by ich było, a wyszłoby to fabule na zdrowie (choć nie przekonała mnie, zbyt mało brutalna scena bicia kloszarda... a już motyw śledzącej Crowley'a studentki-dziennikarki, rozśmieszył mnie). Po raz kolejny chwalę kameralność, toporność miejsc, w których udziela się ludziom crowley'owa magia – nie były to przecież wyłącznie bogate salony, ale underground'owe, duszne pokoiki. I to mi się w filmie podoba.
Subskrybuj:
Posty (Atom)